Wstęp

Powrót do klasyki

Bywają wyprawy okryte niejaką mgiełką tajemnicy, czy to w stosunku do nazwy, czy też trasy - szczegółowej, bądź nawet ogólnej. Tym razem nazwa mówi już sama za siebie: Paryż-Bruksela-Berlin. Szkielet zatem jest znany, ale to co pomiędzy - tradycyjnie pozostać miało pewną zagadką.

Chyba od 2013 r. (Irlandia) nie było już trasy poświęconej tak bardzo zwiedzaniu, jak zanosiło się tym razem. Dwa wypady poświęcone Alpom, potem Ameryka Południowa, gdzie niby zwiedzania było sporo, lecz gdzie przeważał komponent sportowo-przygodowo-krajobrazowy, jak bym to ujął. CDP to oczywiście nacisk na kilometry i ewentualnie jakieś zabytkowe "popłuczyny". Przyszedł więc czas na klasyczne, porządne zwiedzanie. Zróżnicowanie tematyczne mijanych atrakcji zapowiadało się naprawdę niesamowicie. Przy czym kilometraż nie miał raczej szokować, choć nie zanosiło się bynajmniej na banalny spacerek. Ot, klasyka.

Trasa mogła rodzić pewne skojarzenia z CDP 2017, tyle że w wersji zwesternizowanej. Trzy niby zaprzyjaźnione państwa, trzy stolice, marszruta dość linearna, dystans (przynajmniej początkowo zakładany) podobnego rzędu... No i spajający wszystko Berlin, jedyne miasto reprezentujące zarówno blok zachodni, jak i wschodni. Zasadniczą różnicą miało być jednak wspomniane bogactwo kulturowe, któremu w dużej mierze poświęciłem tę wyprawę. Co ciekawe, region, choć szalenie bogaty w zabytki kultury materialnej, jest - może poza głównymi miastami tej "osi" - mocno zaniedbany przez polskich turystów, zarówno tych zwyczajnych, jak i tych bardziej kwalifikowanych, w tym sakwiarzy. Mam nadzieję, że przybliżę go nieco poprzez niniejszą relację i może kogoś zainspiruję do częściowego przynajmniej naśladownictwa.

Pomysł trasy zrodził się podczas amerykańskiej trasy VAC 2017. Tak to często bywa, że jedna wyprawa rodzi kolejną lub kolejne. Przy czym z reguły to mają być "w końcu" wyprawy spokojne, bez kilometrażowych szaleństw i napiętego grafiku. Wychodzi to różnie, jak to i tym razem się w sumie okazało. Jednym z powodów wyboru tego regionu była frankofonia. Od jakiegoś czasu uczę się bowiem języka francuskiego i miewam coraz częściej chęć na wykorzystanie tej wiedzy w praktyce. Tak więc Francja, do tego trochę Belgii. No a jak Belgia, to zaraz i Holandia, bo tego oryginalnego kraju nigdy za wiele. No i Niemcy, bo jakoś do domu wrócić trzeba. :-)

Ze szczegółowymi przygotowaniami dość długo się ociągałem. Różne inne sprawy leżały mi na głowie. Dochodziłem do siebie po wyczerpującym sezonie 2017. Z pewnym niepokojem patrzyłem na zbuntowane 100-km biegiem leśnym kolano, które powoli jednak dochodziło do pełnej sprawności. Ale nie to było najgorsze. "Różne inne sprawy" mocno zatruwały życie, efektem czego stały się poważne problemy ze snem. Jakoś funkcjonowałem, przy dość rygorystycznym stosowaniu się do pewnych zasad, udawało się w miarę normalnie uprawiać sport i zajmować się innymi rzeczami. Tym niemniej, ciężki to był okres.

Bilet lotniczy zakupiłem jakoś na początku roku. Wybrałem LOT, choć sensowne i zbliżone cenowo oferty miał i AirFrance i RyanAir (Modlin-Beauvais). Lotowska godzina wylotu najbardziej mi jednak pasowała i po raz pierwszy na przelot z rowerem wybrałem naszego narodowego przewoźnika. Zaklepałem sobie jeszcze w pracy termin urlopu i… tyle.

Sportowy sezon 2018 nie charakteryzował się niczym szczególnym. Zimą powrót na lodowisko i to nawet dość intensywny. Troszkę chodzenia, niemal bez biegania (przesyt po ostatnich latach), sporo za to basenu (choć dystanse już nie te, co kiedyś…), no i rower. Od kwietnia pogoda wyborna, więc sezon rowerowy przebiegał wyjątkowo bezproblemowo. Kulminacją była majówka spędzona w okolicach trójstyku SLK-CZE-POL, a więc w górach. Forma niezła. W czerwcu pewne uspokojenie (Mistrzostwa Świata w piłce nożnej), ale przed startem wyprawy fizycznie czułem się dobrze, a na koncie miałem jakieś 300 dodatkowych kilometrów niż planowałem. Co ciekawe - pomimo wspomnianych problemów ze snem - nie złapała mnie od lutego żadna nawet drobna infekcja, co w sumie mnie dziwiło. Ale to dobrze. :-)

Sprzętowo żadnych problemów, żadnych nowości. Tradycyjny przegląd przed wyjazdem, wymiana opon oraz linek z pancerzami. Wspomnieć jeszcze mogę tradycyjny ostatnio "pech walutowy" - im bliżej wyjazdu, tym bardziej rosła cena euro, a ja liczyłem, że jednak musi ona kiedyś w końcu spaść. Nie doczekałem się. :-( Szczęśliwie, większość waluty miałem już kupione wcześniej, więc uśredniony kurs wyszedł w miarę jeszcze przyzwoity. Od maja powoli dopracowywałem trasę. Efektem było jej wydłużenie i konieczność dodania jednego dnia.

Rower spakowałem w karton dwa dni przed wyjazdem, a w przeddzień startu miałem już organizacyjny komfort. Jedynym problemem był - a jakże - lichy sen w okresie poprzedzającym wyprawę. Niestety, wczesny wylot powodował, że musiałem wstać już o godzinie 4-tej rano, co dodatkowo zabierało mi ze dwie godziny. No ale nic, jakoś z tym trzeba było żyć.




Dzień 1 - piątek - 13.07.2018

Czas katedr i nie tylko

A zatem tuż przed 4-tą pobudka, śniadanko, a o 4.45 zameldował się Marcin (wielkie dzięki raz jeszcze!), szybko znieśliśmy bagaże i równie szybko byliśmy w drodze na Okęcie. O 5.10 w te pędy wyładowaliśmy bagaże, kiss and ride! Marcin pojechał, ja załadowałem wszystko na wózek i od razu ustawiłem się w kolejce do odprawy. Kolejka to mocne słowo, bo stało raptem parę osób i o 5.30 wszystko miałem już za sobą, łącznie ze zdaniem roweru. Dodam, że w Locie bilet na rower trzeba opłacić zaraz po zabukowaniu, więc nie musiałem na lotnisku żadnych dodatkowych formalności dopełniać. No nieźle, 45 minut od wyjścia z domu. :-) Za 10 lat (hahahaha…) z Centralnym Portem Komunikacyjnym już tak pięknie nie będzie. :-|

Spokojnie zjadłem drugie śniadanie, po czym równie ekspresowo zaliczyłem kontrolę bezpieczeństwa i pozostało tylko czekać przy bramce. Miałem ponad godzinę czasu do planowego wylotu i dodatkowo ponad pół godziny z tytułu opóźnienia wylotu (zamiast o 7:25' Boeing 737-8KS wystartował o 8:01'). Chyba niepotrzebnie się tak wcześnie zrywałem…

Lądowanie na podparyskim lotnisku Charles de Gaulle (CDG) odbyło się jednak tylko z 10-minutowym opóźnieniem. Lot trwał około 2 godzin. Nadeszła pora na odbiór bagażu. To jest zawsze najbardziej emocjonujący moment podróży. Szybko zlokalizowałem swój taśmociąg, rozglądając się przy tym za punktem odbioru pakunków ponadwymiarowych. Hala gigantyczna, obszedłem ją całkowicie, a takowego punktu ni widu, ni słychu. W międzyczasie podjąłem sumkę z sakwami. No nic, zapytałem w informacji, gdzie tenże punkt się znajduje. Pani zapytała o numer lotu i skierowała mnie pod… mój taśmociąg. Już myślałem, że się nie zrozumieliśmy, a tu patrzę - obok taśmociągu stoi karton. Hm, trochę inaczej niż zwykle, ale oczywiście radość duża. :-)

Pierwsze oględziny wykazały, że wszystko jest w porządku, załadowałem sprzęt na wózek i, skorzystawszy jeszcze z łazienki, rozpocząłem drugi etap procedury. Trzeba się stąd było mianowicie jakoś wydostać… Wcześniej w Google Street View (GSV) sprawdziłem plan lotniska, a konkretnie Terminalu 1. Zmieniłem piętro na… odloty i udałem się w stronę wyjścia, za którym czekała mnie już prosta droga "na wolność". Jeszcze tylko trochę emocji, bo większość wyjść była zwyczajnie… zamkniętych (funkcjonowały tylko jako wyjścia bezpieczeństwa), ale w końcu znalazłem jakieś otwarte i po chwili cieszyłem się już świeżym powietrzem. Terminal 1 ma kształt koła, wokół którego wiją się serpentyniasto drogi dojazdowe, doprowadzające na poszczególne piętra. Właśnie na taką serpentynę wyszedłem. Rozłożyłem się na chodniku koło miejsca przystankowego dla autobusów.

Etap trzeci. Wypakowanie roweru z kartonu, doprowadzenie do jezdności i zamocowanie sakw zajęło mi sporo czasu. Niestety, nie miałem żadnych płynów, a pić się chciało. Wymyć ręce po "brudnej robocie" tudzież. :-| Pragnienie prowizorycznie załatwiłem jabłkiem z bagażu podręcznego, a ręce pastą po mycia, którą spłukałem… ach, nie będę o tym pisał. ;-)

No więc w drogę! Krótko po 12-tej wyruszyłem. Jeszcze tylko etap czwarty. Trzeba było najpierw pokonać bramkę. Już chciałem przenosić rower na wysoki chodnik, by jakoś tę bramkę ominąć, ale zorientowałem się, że jest ona na tyle wysoka, że bezczelnie pochyliłem rower, sam siebie też i przeszedłem pod nią. Byłem wolny! :-)

Po sprawnym, dzięki dokładnej analizie przed wyprawą, pokonaniu przylotniskowej plątaniny wiaduktów i estakad, dojechałem do miasteczka Roissy-en-France, notabene formalnej siedziby tego największego we Francji portu lotniczego. Oczywiście skierowałem się od razu do Carrefour-express po wodę i jakieś niewielkie zakupy. Kupiłem m.in. spore opakowanie pain au lait, czyli mlecznych bułeczek.

Plan na pierwszy dzień nie mógł być zbyt napięty, zwłaszcza jeśli chodzi o kilometraż, więc na razie spokojnie. Przyjąłem kierunek jazdy na południowy zachód, czyli na... Paryż, a właściwie jego północne przedmieście Saint-Denis. Początkowo jazda przyjemna. Lokalne drogi, czasem ścieżki. Jadąc tak m.in. przez Gonesse, dojechałem do Saint-Denis - północnej części aglomeracji paryskiej. Im bliżej jednak celu, tym ruch był bardziej wielkomiejski, a niespodziewaną zmorą była niesamowita ilość świateł regulujących ruch, które przeważnie były... czerwone. Na całym etapie łączną stratę czasu z tego tytułu szacuję na grubo ponad godzinę. Drugim zaskakującym mnie zjawiskiem w Saint-Denis była zdecydowana większość czarnoskórych, tudzież ciemnoskórych przechodniów na ulicach. Czułem się wręcz jak w jakiejś afrykańskiej metropolii. Liczbę imigrantów na ulicach szacowałem na ponad 90%. Dziwnie w tym środowisku wyglądali nieliczni biali, przeważnie jacyś emeryci, którzy pewnie nie mieli albo pieniędzy, albo już na starość ochoty, by się stąd wyprowadzić. Tudzież nieliczni turyści, jak np. ja. Nie ukrywam, że czułem się dość niepewnie, bo spojrzenia niektórych nie wyglądały przyjaźnie. Choć daleko mi do antyimigranckiej fobii, to jednak nie da się ukryć, że to już była przesada i widać, że Francja w którymś momencie popełniła błędy, doprowadzając do takiej koncentracji imigrantów w jednym miejscu.

Oczywiście imigrant imigrantowi nierówny. Część z nich wyglądała i zachowywała się "europejsko", choć nie mnie oceniać, czy można ich nazwać zintegrowanymi. Część - i to był w sumie dla mnie największy szok - nosiła się natomiast iście po afrykańsku. I to nie tylko kobiety, wśród których co do mody panuje dość duża swoboda, ale także mężczyźni, paradujący w długich galabijach, czy jak to tam się zwie. Dodam tutaj, że we Francji grożą bardzo surowe kary za publikowanie jakichkolwiek statystyk wskazujących na pochodzenie, rasę, czy religię obywateli. Nie ma. Obywatel Francji jest obywatelem bez względu na cokolwiek. W sumie podejście z jednej strony słuszne, z drugiej można postawić zarzut zamiatania problemów pod dywan. A skoro już o poprawności politycznej, to czarnoskórych oficjalnie zwie się tutaj africains, a Arabów - maghrébins.

Pierwszemu etapowi wyprawy nadałem tytuł Czas katedr i nie tylko, choć z tymi katedrami było może trochę na wyrost. W piątek miała być tylko jedna (ale jaka!), natomiast w kolejnych dniach ich liczba miała się zwiększać. W Saint-Denis, trochę już zmęczony i nieco jednak zestresowany, zrobiłem pierwszy przystanek turystyczny (po ok. 25 km jazdy), aby zobaczyć słynne opactwo, odpowiednik naszej katedry wawelskiej, z grobami niemal wszystkich francuskich królów. Mając przed sobą perspektywę uciążliwego popołudniowego wyjazdu z miasta, darowałem sobie planowane zobaczenie z siodełka słynnego Stade de France - narodowego stadionu piłkarskiego, czego nie żałowałem, bo jego sylwetka jest mi wystarczająco znana.

I… to byłoby na tyle jeśli chodzi o Paryż. Wjazd do centrum absolutnie mijał się z celem. Byłem w tym mieście dwa razy, wprawdzie krótko, lecz zapewne jeszcze nie raz tam zawitam. I spokojnie mogę stwierdzić, że nie jest to miasto do zwiedzania z siodełka. No ale w Paryżu symbolicznie byłem - literka "P" z logo wyprawy zaliczona. I o to chodziło. :-)

Od bazyliki jechałem na północ przez stołeczny region Île-de-France. Zacząłem rozglądać się za sklepem, gdzie mógłbym zaopatrzyć się w zapasy na dalszą drogę, ale zwłaszcza w kartusz z gazem. Spróbowałem najpierw w potężnym Auchanie, lecz zanotowałem pudło. :-( Przez kilka kolejnych kilometrów jechałem z lokalnym sakwiarzem, z którym podczas jazdy trochę rozmawialiśmy. Wreszcie coś pozytywnego, zwłaszcza, że miałem okazję do językowej wprawki, która wypadła nawet nieźle. : Drugi pozytyw był taki, że powoli, ale jednak, ruch się zmniejszał, gęstość zabudowy się przerzedzała, a na chodnikach pojawiało się więcej białych.

Dłuższą przerwę zrobiłem w Auvern-sur-Oise, miasteczku znanym z pewnością miłośnikom malarstwa, zwłaszcza malarstwa Van Gogha. Tam, niedoceniony za życia, mistrz spędził ostatnie swoje miesiące, o czym m.in. interesująco i nieszablonowo opowiada niedawny polski film, którego obejrzenie bardzo polecam, zatytułowany Twój Vincent. Grób Vincenta i kilka miejsc z nim związanych oczywiście widziałem. Na grobie, który Vincent dzieli ze swoim bratem Theo, dało się przyuważyć małe słoneczniki. A jakże!

Po zaprowiantowaniu się w lokalnym sklepiku (kartuszy nie było) ruszyłem dalej doliną rzeki Oise, aby jeszcze zatrzymać się w Chantilly, w którym znajduje się bajkowy wręcz zamek, jedno z "gniazd" spowinowaconego z Burbonami potężnego niegdyś rodu Kondeuszy. Chantilly to także francuskie określenie bitej śmietany (tzw. krem chantilly). Tu bowiem pracował w XVII w, słynny François Vatel, który wymyślił ów przysmak dla Ludwika XIV. Postać Vatela znakomicie zagrał znany rosyjski aktor Gerard Depardieu w filmie Vatel. Z powodu późnej pory zwiedzanie ograniczyłem do podziwiania budowli i niesamowitego pałacowego założenia ogrodowego w dużej mierze... przez płot - na szczęście ażurowy (zbliżała się 20-ta i bramy zamykano). O ciastku z kremem chantilly oczywiście nie było co marzyć.

Odcinek do Chantilly przejechałem dość szybko, jako że skończyła się paryska aglomeracja. Tym niemniej, tak sielankowo nie było, bo ruch sporawy, drogi wąskie, liczne remonty i męczący ruch wahadłowy, no i wiaterek też nie pomagał. Plus natomiast za szczęście związane z ominięciem deszczu, bowiem ten musiał niedawno padać, jako że często jechałem po mokrej nawierzchni. No i temperaturowo było przyjemnie, co - jak się okazało później - było "towarem deficytowym" tej wyprawy. Jazdę zakończyłem w nieodległym Saint-Leu d'Esseren na kempingu Camping de l'Abbatiale (20.45). Tłoku nie było (kilka przyczep, cztery namioty), więc noc zapowiadała się spokojna. Po szybkiej kolacji na zimno, bez zbędnej zwłoki się położyłem, by odespać zarwaną noc, zwłaszcza, że sobotni program zapowiadał się bogato i o wylegiwaniu się mowy być nie mogło.

W sumie dzień przebiegł całkiem zadowalająco. Pierwsze koty za płoty i oby tak dalej ;-).


82 km - 82 km - 16,2 km/h - 34 km/h



Dzień 2 - sobota - 14.07.2018

La fete nationale

"Odwiedzony" w piątek św. Dionizy to patron Francji, przynajmniej ten historyczny, bo obecnie państwo jest oficjalnie laickie i to nie jest jakiś wymysł ostatnich czasów, lecz efekt prawa wprowadzonego już w 1905 r., będącego reakcją na stale rosnącą klerykalizację państwa oraz wrogość kleru wobec ustroju republikańskiego. Tymczasem drugi dzień wyprawy spędziłem ze świętem owej republiki w tle, a każdy chyba kojarzy datę 14 lipca z dniem wybuchu Rewolucji Francuskiej (1789 r.) i właśnie świętem narodowym Francji. Na trasie spotkałem tylko w jednym miasteczku organizującą się przed merostwem jakąś lokalną uroczystość "patriotyczną" - służby mundurowe w gali, poczty sztandarowe, orkiestra dęta, itp., jednak ruch kołowy nie był jeszcze wstrzymany. Duże sklepy były - o dziwo, o zgrozo - czynne do 12:30' (mniejsze nawet dłużej), a więc tak jak w niedzielę. To akurat mi się nie podoba. Święto to święto, zwłaszcza o takim kalibrze.

Początek etapu odbył się rutynowo i bez większych opóźnień. Po szybkim śniadaniu wyjazd na trasę (8.15). Przed opuszczeniem kempingu załatwiłem wszystkie formalności, zapłaciłem, a na odchodne pożyczyłem recepcjonistce wszystkiego najlepszego z okazji święta. :-) Z siodełka zerknąłem na górującą nad miasteczkiem sylwetę kościoła. To największy we Francji (a może nie tylko, ale tego nie sprawdzałem) kościół parafialny, mimo że okazalszy od niejednej katedry czy bazyliki. Wyjeżdżając z Saint-Leu d'Esseren na północ, opuściłem Dolinę rzeki Oise i po kilku kilometrach byłem już na płaskowyżu Tiverny. Z perspektywy siodełka nic nadzwyczajnego, lecz niezwykłość kryje się tu ponoć pod powierzchnią w postaci licznych pieczar i jaskiń, które podczas II wojny światowej były jednym z trzech głównych niemieckich podziemnych magazynów pocisków V-1.

Jechałem doliną rzeczki Le Thérain, wijącej się, rozlewającej, częściowo otoczonej zagajnikami i krzaczorami. A że było jeszcze rano i rześko, odcinek ten wspominam naprawdę miło. Drogi ubywało dość szybko. Zdarzały się też ścieżki rowerowe i właśnie jedna z nich doprowadziła mnie do samego Beuvais (45 km od startu). To kontynuacja rozpoczętego w St. Denis szlaku katedr. W Beauvais mieści się właśnie jedna z najbardziej znanych gotyckich katedr (pw. Św. Piotra), którą zwiedziłem z zewnątrz i - co nie zawsze się udaje - wewnątrz. Katedra ta, choć nie tak słynna jak paryska Notre-Dame, pod wieloma względami ją przewyższa, również dosłownie. Posiada najwyższe sklepienie z gotyckich katedr na świecie - aż 48 metrów. Plany były jeszcze bardziej ambitne i mimo, że ówcześni budowniczowie wznieśli się na nomen-omen wyżyny inżynieryjnych możliwości, nie udało się im pokonać siły grawitacji. Na wczesnym etapie prac budowli zdarzyło się zawalenie stropu, a kolejne stulecia przyniosły niemniej spektakularne katastrofy budowlane. W 1573 r. zapadła się 149-metrowa wieża, która przez krótki czas przewyższała wielkością samą bazylikę św. Piotra w Rzymie. We wnętrzu mogłem podziwiać pochodzący z XIX w. 12-metrowy zegar astronomiczny składający się z 90 tysięcy elementów. Praca nad nim trwała 3 lata, a efekt robi wrażenie do dziś. Sama zaś katedra nigdy nie została w pełni ukończona. Obecnie obiekt zabezpieczony jest przez liczne belki podtrzymujące wewnętrzne ściany świątyni a naukowcy z całego świata głowią się jak uratować ten cud gotyckiej architektury przed zawaleniem. Liczne rusztowania i podpory przypominają nieco plac budowy, ale mimo tych wizualnych niedogodności katedra wciąż robi ogromne wrażenie, jednak nie aż takie, jakiego się spodziewałem. Na zdjęciach w przewodnikach turystycznych wygląda okazalej niż w rzeczywistości. Nie pierwszy raz odniosłem takie wrażenie i tym bardziej doceniam marketingowe zdolności autorów zdjęć do przewodników.

Po zwiedzeniu katedry zrobiłem sobie przerwę na kawę. W tym celu wróciłem z centrum do widzianego przy wjeździe centrum handlowego, w którym mieścił się McDonald's. Jak wspomniałem - otwarty. Kawka i dwie kanapki miały mnie naładować na najbliższe godziny. W tym samym bowiem czasie (ok.11.40') w Dreux kolarze właśnie startowali do 8-go etapu Tour de France (TdF) z metą w Amiens. Wyścig dookoła Francji widziałem na żywo już w 2010 r. w Alpach, ale skoro ponownie nadarzyła się taka okazja - i to w takim dniu - postanowiłem z niej skorzystać. Kolarze mieli przed sobą 181,5 km (według organizatorów to jakieś ponad cztery godziny jazdy), a ja stąd do Amiens miałem tylko/aż 65 km. Żeby zdążyć na metę w Amiens, musiałbym utrzymać średnią prędkość (wliczając postoje) przez cztery najbliższe godziny ponad 15 km/h. Niby realne, ale w mojej ocenie, w tych warunkach "na styk". Miałem oczywiście "plan B", lecz ostateczną decyzję postanowiłem podjąć za dwie godziny.

Po szybkiej konsumpcji zaliczyłem jeszcze rundkę po centrum handlowym, oczywiście w poszukiwaniu kartusza i oczywiście nieudanym. Gorycz osłodził zakup szalika z napisem FRANCE, który uznałem za niezbędny do godnego zachowywania się podczas najbliższych godzin/dni. Sympatyczny czarnoskóry sprzedawca szybko przyuważył mój wzrok skierowany na jego stoisko z kibicowskimi akcesoriami. Monsieur, może czegoś potrzeba na jutrzejszy mecz? Trzeba przyznać, że trafił w dziesiątkę, bo właśnie potrzeba taka była. Z różnych gadżetów wybrałem niedrogi szalik, czy raczej namiastkę szalika, jaką można zobaczyć na zdjęciu w intro niniejszej relacji. Drugi pozytyw to możliwość napełnienia bidonów w łazience.

Wspomnę jeszcze o ciekawym, rzucającym się w oczy pomniku, który obfotografowałem jeszcze przed zwiedzaniem katedry. To monument przedstawiający czterech francuskich marszałków (po)wojennych. Dodałem "po", jako że choć swoje zasługi dla kraju wyświadczyli oni głównie podczas II Wojny Światowej, to awanse dostali dopiero później, a trzech z nich nawet… pośmiertnie. Laikom ich nazwiska pewnie wiele nie powiedzą, lecz dla porządku wymienię: Leclerc (ten od wyzwolenia Paryża w 1944 r.), Koenig (dzielnie walczył po stronie Aliantów w Libii jeszcze w 1942 r.) i Juin (dowodził francuskimi siłami pod Monte Cassino w 1944 r.). Tych trzech kojarzyłem przynajmniej z nazwiska, natomiast czwarty - dotychczas mi nieznany Jean de Lattre de Tassigny - okazał się najciekawszym. Pozwolę sobie zacytować Wikipedię:

Reprezentował swój kraj przy podpisaniu w Berlinie aktu bezwarunkowej kapitulacji Niemiec. Zagroził samobójstwem, kiedy początkowo odmówiono mu prawa do podpisania dokumentu i wywieszenia francuskiej flagi. Podpisujący akt kapitulacji w imieniu zwyciężonych Niemiec feldmarszałek Wilhelm Keitel skomentował obecność de Tassigny'ego w ten sposób, że powinien on złożyć podpis po obu stronach - składających i przyjmujących kapitulację. W końcu po protokolarnych przepychankach, pozwolono de Tassigny'emu podpisać akt kapitulacji Niemiec (jako świadek, ale również po stronie przyjmujących kapitulację). W rezultacie tych działań, Francja otrzymała swoją strefę okupacyjną w Niemczech, status czwartego mocarstwa i stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.

Też dałbym mu za to tytuł marszałka. :-)

Wzmocniony gorącą kawą, wyruszyłem więc na trasę zgodną z "planem A". Szybko wjechałem na prowadzącą do Amiens drogę D-1001, którą jadąc nieopodal lotniska (low-costowe lotnisko dla Paryża), zacząłem realizować ten plan. To już kraina zwana Pikardią, niemal bezleśna, z małymi, sennymi miasteczkami, dość monotonna. Oczywiście wiatr miałem... w oczy, a i teren nie był taki płaski, jakiego się spodziewałem. Przy zjeździe z jednego pagórka osiągnąłem nawet 50 km/h, gubiąc przy tym jeden z odblasków na kole, który nagle dosłownie rozsypał się w drzazgi. Podejrzewam, że został uszkodzony w czasie lotu i podczas tych zjazdowych wibracji powstały jakieś siły, które go "zanihilowały".

Po dwóch godzinach takiej jazdy dotarłem do Breteuil. Wyszła średnia prędkość zbliżona do wspomnianej "na styk". Obawiając się możliwości większego tempa jazdy kolarzy (płaski etap, dobra pogoda), tu postanowiłem sięgnąć po "plan B". Po kilku kilometrach zjechałem z drogi D-1001, aby około 14:40' dotrzeć do trasy 8-go etapu TdF w Croissy-sur-Celle (skrzyżowanie dróg D-11 i D-106). Był to 152 km etapu, 29,5 km przed metą, gdzie kolarze planowo spodziewani byli o 14:55'. Uufff, zdążyłem! Już jechały pierwsze samochody reklamowe poprzedzające zasadniczą kolumnę wyścigu. W odróżnieniu od roku 2010, tu nie było tłoku, wręcz komfort. Ustawiłem się na łuku, aby jak najdłużej widzieć trasę. Od któregoś z kibiców dowiedziałem się, że kolarze jadą znacznie wolniej i będą tu najwcześniej za godzinę. W tym układzie swobodnie zdążyłbym z Breteuil na metę w Amiens, ale tu chyba widziałem więcej i lepiej. Na Eurosporcie mnie jednak nie było widać, bo realizator w czasie przejazdu kolarzy na moim odcinku, pokazywał helikoptery przelatujące nad miejscowością. :-(

Tak więc czekałem grubo ponad godzinę, nieco znudzony, chroniąc się przed upałem. Zamieniłem parę słów z panią, która spytała się, czy u nas w Polsce też można zaobserwować takie ocieplenie klimatu. Biadoliła nad suszą. Odpowiedziałem, że owszem, zmiany klimatu i u nas widać, ale od wczoraj w końcu ładnie pada. Pokiwała głową i powiedziała, że… zazdrości. I nie były to czcze słowa, jako że dzięki tym deszczom, jeszcze we wrześniu było u nas zielono, a Europa północno-zachodnia szybko zamieniła się w pożółkły step…

20-30 osób oczekiwało razem ze mną, niewiele ciekawego się działo, ot lokalsi i paru przyjezdnych z okolicy. Porządku pilnował typowy miejscowy żandarm. A sam wyścig… Cóż, peleton przejechał w minutę i tyle go widzieli. :-) Ale sama atmosfera była naprawdę fajna. Po przejeździe kolumny wyścigu żandarm poinformował wszystkich, że za 10 minut można wjeżdżać na drogę. Coś tam przekąsiłem, łyknąłem trochę wody, no i w drogę, za kolarzami, do Amiens. Jazda ta okazała się przygodą samą w sobie, bowiem większość kibiców było jeszcze przy trasie - bili brawo, machali chorągiewkami, a nawet... biegli obok mnie. :-)

W jednej wiosce była nawet grupa, która miała rozłożony telebim i oglądała mecz Belgia-Anglia. Zatrzymałem się na chwilę (było 1:0 dla Belgii), lecz popołudniowy upał i chęć zwiedzenia Amiens przeważyła nad moim zainteresowaniem finałem pocieszenia i po chwili ruszyłem dalej. Kibiców już było mniej, choć gdzieniegdzie policja rozładowywała jeszcze niewielkie korki. W Amiens pozostałości po wyścigowej infrastrukturze były wciąż odczuwalne (barierki, blokady, banery, itp.), lecz już przeważała atmosfera Święta Narodowego. Koncerty, festyny, dzikie tłumy.

Najważniejsze dla mnie było jednak złożenie wizyty w sklepie, jako że stan wody był już dramatycznie niski. Po rehydracji ruszyłem do ścisłego centrum. Oczywiście zwiedziłem kolejną potężną katedrę (pw. NMP). Ta jest wpisana na listę UNESCO. Rozpocząłem też równoległy "szlak beffroi". Beffroi to wieża strażnicza lub miejska dzwonnica w formie wieży wolno stojącej lub związanej z budynkiem ratusza, charakterystyczna dla centrów miast północno-wschodniej Francji i Belgii. Dodam, że w Amiens urodził się obecny prezydent Francji, Emmanuel Macron. Mieszkał tutaj i zmarł także Juliusz Verne. Szlaj po Amiens zajął mi ponad 1,5 godziny, po czym wzdłuż Sommy skierowałem się kilkanaście km na wschód, jako że chwilowo miałem odskoczyć w tym właśnie kierunku od głównej trasy.

Jazda wzdłuż leniwie płynącej Sommy była już prawdziwą przyjemnością. Było już płasko, a temperatura spadła do optymalnej. Rowerowa ścieżka, dobrze wytyczona, oznakowana i z dobrą nawierzchnią (asfalt lub żwirek), o 20.15 doprowadziła mnie na kemping w Corbie. Kemping przyjemny, dużo drzew, w mojej części stało kilka namiotów, czy też samochodów. Rejestracje międzynarodowe (Irlandia, Norwegia, Holandia, Niemcy). Przed niemieckim busikiem stanowisko rozłożył dziennikarz jakiegoś portalu poświęconego kolarstwu i - jak przypuszczam - cały wieczór pisał relację "na gorąco" z TdF. Sielanka. Generalnie etap niezwykle udany.


129 km - 211 km - 18,0 km/h - 46 km/h



Dzień 3 - niedziela - 15.07.2018

Finał nad Sommą

Mając w perspektywie dość krótki etap, zamierzałem w końcu trochę dłużej pospać. Na kempingu nie było tłoku, ani weekendowych zwykle hałasów, więc wieczorem wydawało się to realne. Jednak nic z tego. Po pierwsze, długo jednak nie mogłem zasnąć, a po drugie - o świcie, a ten był jeszcze bardzo wczesny, zbudził mnie hałas... ptactwa wodnego (głównie gęsi), jako że kemping był zlokalizowany nad dość dziką w tym rejonie rzeką Sommą. I tak trwało do późnego rana, więc sen już był płytki. Noc ta okazała się w efekcie najgorzej przespaną podczas całej wyprawy.

Mimo niedługiego etapu. wczesny wyjazd na trasę był jednak wskazany, jako że do celu zamierzałem dotrzeć, nie jak zwykle około 20-tej, ale przed 17-tą, aby w jakiejś strefie kibica móc zobaczyć finał piłkarskich Mistrzostw Świata Rosja 2018. Tak się wspaniale złożyło, że miała zagrać w nim Francja, więc emocje i klimaty były murowane!

Ponownie wyruszyłem jeszcze na wschód, by dotrzeć do miasteczka Albert i zrobić tam dłuższą przerwę, głównie na zwiedzenie znajdującego się tam muzeum bitwy nad Sommą. Generalnie w okolicy jest dużo miejsc pamięci żołnierzy poległych w tej wielkiej bitwie. Trzeba tu było się zatrzymać, zwłaszcza w roku 100-lecia zakończenia I Wojny Światowej. Bitwa nad Sommą to największa bitwa tej wojny. Miała miejsce w II połowie 1916 r., a jej celem było odciążenie wykrwawiających się w lotaryńskim Verdun oddziałów francuskich. Zginęło w niej ok. 1 mln żołnierzy. Ze strony Ententy walczyli głównie Anglicy i oddziały z "ich" krajów, m.in. z Kanady, Australii, czy Południowej Afryki. Bitwa rozgrywała się na wschód od Albert, a jej efektem - oprócz gigantycznych strat - było przesunięcie pikardyjskiego frontu na wschód o… kilkanaście kilometrów. No i zapewne ocalenie Verdun. Warto wspomnieć, że w czasie bitwy miał miejsce światowy debiut czołgu (brytyjski Mark I).

Samo muzeum oceniam jako całkiem ciekawe. Odniosłem wrażenie, że nastawione jest głównie na gości anglojęzycznych, gdyż... tylko takich spotkałem, a pani w kasie nawet nie trudziła się, by zapytać mnie po francusku, czego sobie życzę. Od razu zaczęła w języku Szekspira. Na parkingu samochody też głównie z rejestracjami brytyjskimi. Zwiedzanie ekspozycji muzealnej, umieszczonej w podziemiach i okraszonej wieloma "scenkami rodzajowymi" z okopów, zakończyłem wypiciem kawy z automatu (gorącej, ale bardzo marnej) i wyruszyłem w najbliższe okolice miasteczka Albert, zaliczając po drodze bardzo potrzebną wizytę w supermarkecie.

Za miastem, oprócz cmentarza alianckiego, był jeszcze - również dobrze utrzymany - cmentarz żołnierzy niemieckich, na którym spoczywa nb. wielu Polaków z terenów ówczesnego zaboru pruskiego, ale główną "atrakcją" był pobliski krater Lochnagar - miejsce wybuchu potężnej angielskiej miny (ponoć wybuch słyszany był w Londynie), mającej zniszczyć niemieckie umocnienia pierwszego dnia bitwy nad Sommą. Dotąd realizacja planu szła jak po maśle. Zaopatrzony w podstawowy prowiant i zapas napojów, zrobiłem totalny zwrot na zachód, by, omijając od północy Amiens, powrócić do rzeki Sommy, wzdłuż której miałem dalej zmierzać ku atlantyckiemu wybrzeżu. Jako metę etapu wyznaczyłem sobie miasto Abbeville, od którego dzieliło mnie jeszcze około 75 km.

W odróżnieniu od porannej części etapu, już pierwsze kilometry tego odcinka wskazywały na znaczny spadek tempa jazdy. Powodem była wzrastająca od południa temperatura, wręcz już upał, brak lasów i sprzątnięte pola nie dające choćby minimalnej osłony od wiatru, oraz niespodziewanie bardzo pagórkowaty teren (nieustanne "góra-dół", prawie jak w Czechach). Drogi przestało ubywać, a zmęczenie szybko rosło. Szczerze mówiąc, nie do końca nawet pamiętam, przez które miejscowości przejeżdżałem. Prawdopodobnie to były: Bouzincourt, Contay, Bertangles, Saint-Sauveur.

Było ciężko. Po planowym ominięciu Amiens postanowiłem zatem czym prędzej zjechać z planowanej trasy jak najbliżej rzeki Sommy, w nadziei, że będzie tam więcej cienia i mniej pagórków. Trochę to dało, choć kosztowało parę dodatkowych kilometrów. Pędziłem żwirową ścieżką w dół rzeki, z coraz większym niepokojem patrząc na zegarek. Zapasy - szczególnie napojów - szybko ubywały, a w mijanych od Albert miejscowościach niesamowite niedzielne pustki i wszystko zamknięte. W tej sytuacji, nie dość że zmuszony zostałem do ścisłego racjonowania płynów, rosło także niebezpieczeństwo, że nie zdążę na transmisję meczu. Mimo pełnej determinacji, godzina 17-ta zbliżała się nieubłaganie, a do Abbeville miałem jeszcze kilkanaście kilometrów. Emocje sięgały zenitu.

W L'Étoile postanowiłem zjechać ze ścieżki na normalną drogę, w nadziei, że znajdę jakąś knajpę z telewizorem. Ale jakoś na nic takowego nie natrafiłem. W jednej wiosce już chciałem się zatrzymać i wejść, lecz nagle skonstatowałem, że to… mieszkanie prywatne, w którym są otwarte drzwi, a mecz ogląda (bo już się, niestety, zaczynał) razem z domownikami jeszcze paru sąsiadów. A może szkoda, że nie zajrzałem? ;-)

O godzinie 17-tej byłem dopiero na rogatkach wioski Pont Remy. Na drogowskazach "Abbeville 9 km". To była ostatnia szansa, bo wioska całkiem spora i dość ważna lokalna krzyżówka i jeszcze most na Sommie. Opatrzność czuwała. :-) W pewnym momencie zauważyłem czynny sklepik typu Tabac z wystawionym bannerem zapraszającym na transmisję finałowego meczu Francja-Chowacja. Z pewnym niedowierzaniem zatrzymałem się i zajrzałem do środka. Faktycznie, sklepik czynny, wielki telewizor włączony, widzów około 20 (wymalowanych trójkolorowymi szminkami) - BINGO! Zaparkowałem rower, siadłem przy jednym ze stolików, zamówiłem colę (w ofercie były tylko napoje, spirytualia, wyroby tytoniowe i konfekcjonowane słodycze) i zacząłem oglądać mecz. Była dopiero 9-ta minuta! Ufff! Znowu się udało!

Wśród kibiców przeważali mieszkańcy wioski. Z "obcych" chyba tylko ja i dwoje starszych pasażerów stojącego przed sklepikiem kampera. Nie poczułem więc klimatu strefy kibica w Abbeville, ale za to obejrzałem mecz w towarzystwie autentycznych tubylców. Nie ukrywam, że oprócz samego oglądania meczu, z równym (a może i większym) zainteresowaniem, obserwowałem oglądających. Mimo wymalowanych twarzy i u kilku widocznych tatuaży oraz stojących przed nimi szklaneczek bynajmniej nie z colą, zachowywali się całkiem kulturalnie. Zresztą reprezentowali chyba cały lokalny przekrój społeczny - starsi, młodsi, dzieci, mężczyźni (przeważali oczywiście), kobiety, biali, niebiali...

Byli rozmowni i nie traktowali mnie jako obcego czy jakiejś atrakcji. Może dlatego, że wziąłem zakupiony w niedzielę trójkolorowy szalik i porozumiewałem się po francusku (je suis aussi bien preparé - jak się pochwaliłem szalikiem przy barze)? Do tego byłem ubrany… trójkolorowo - granatowe spodenki, koszulka tudzież, z białymi i czerwonymi akcentami. No idealny fan Les bleus. :-) Ale jakby ktoś zechciał się bliżej przyjrzeć, to… dostrzegłby, że owa koszulka to kolarski trykot amerykańskiego teamu US Postal, w barwach którego niesławny Lance Armstrong ukradł swego czasu parę zwycięstw w Tour de France. Oj, nie lubią go chyba tutaj. :-)

Szkoda tylko, że z powodu niewielkiego spóźnienia nie mogłem z nimi odśpiewać Marsylianki. Rozmowy sprowadzały się do komentowania sytuacji na boisku. W przerwie kupiłem sobie jeszcze jedną colę i malutką paczuszkę żelków, by móc coś podgryzać. A pod koniec meczu zadowolony właściciel sklepiku postawił wszystkim gratisowe krakersy. A potem zaczęła się wielka feta na ulicy. Wyszliśmy przed bar, skakaliśmy, krzyczeliśmy (On a gagné ! On est le champion du monde ! Vive la France !), zaczepialiśmy samochody, które oczywiście trąbiły na całego, obwieszone flagami, a z ich okien wystawali przeszczęśliwi kibice. No, atmosfera kapitalna.

W sumie... nie ma zatem tego złego, co by na dobre nie wyszło. W zasadzie, to o to mi chodziło. Tak w sumie miało być, choć myślałem, że mecz obejrzę w Abbeville. To było chyba najciekawsze wydarzenie w czasie całej wyprawy. A sam mecz? 4:2 dla Francji, dominacja wyraźna, choć Chorwaci zagrali bardzo ładnie i przez spory okres walczyli jak równy z równym. Tutaj chyba jest miejsce na małe wspominki futbolowe. Jeżdżę już niemal 20 lat, a co dwa lata są piłkarskie zawody rangi mistrzostw. W te lata "parzyste" staram się wyjeżdżać na urlop raczej później niż wcześniej, choć nie jest to reguła bezwzględna. I tak na przykład, decydujące momenty MŚ 2006 oglądałem w trasie, jednakże tak to było rozplanowane, że akurat te dni spędzałem u rodziny. Najgorzej było w 2010 r., kiedy już od fazy pucharowej musiałem obyć się bez telewizora, zdając się na jakieś szczątkowe transmisje radiowe, tudzież oglądając mecze w strefie kibica (pamiętny ćwierćfinał Niemcy-Argentyna w Oberstdorfie). No i przypadek szczególny - Euro 2016, gdzie wyrwę miałem na środkowym etapie rozgrywek. Regularnie za to słuchałem francuskich transmisji radiowych, a niektóre mecze (np. Polska-Szwajcaria) obejrzałem w pubie. Dodam jeszcze, że w 2004 r. spóźniłem się trzy dni na olimpiadę w Atenach. :-)

Z Pont Remy pojechałem bezpośrednio na (wyjątkowo tani - 6€) kemping w Mareuil-Caubert na rogatkach Abbeville, przekładając planowaną rundkę po mieście na poniedziałek. Była już 20-sta. Najpierw musiałem reanimować swój telefon, który tuż przed meczem "zaciął się", nie wykazując żadnego zasięgu. Konieczne okazało się wyjęcie i włożenie z powrotem karty SIM. Zdarza się. Tymczasem z drugiej strony Sommy do kempingu dochodziły odgłosy fetowania zdobycia przez Francję tytułu mistrzów świata. Ja jednak byłem na tyle zmęczony, że nie było mi w głowie dołączanie do jakichkolwiek grup świętujących ten sukces. Ponad 100 lat temu żołnierze nad Sommą wylali wiele krwi po to, żebym ja mógł dzisiaj nad tą samą rzeką wylać tylko... wiele potu.


111 km - 322 km - 18,0 km/h - 47 km/h



Dzień 4 - poniedziałek - 16.07.2018

Trochę przyrody

Nareszcie dość dobrze spałem i to bez żadnego wspomagania. To bardzo poprawiło moje morale. Dobry humor wsparło dodatkowo lekko zachmurzone niebo, oddalające przynajmniej na jakiś czas groźbę upału. Po zwinięciu się z kempingu (8.30) wyruszyłem do Abbeville, gdzie zrobiłem przerwę, aby dokończyć turystyczny plan z poprzedniego dnia i poczynić stosowne zapasy prowiantu. Rowerowy spacer po mieście przerwałem na rynku, gdzie spożyte namiotowe "zimne" śniadanie podparłem gorącą kawą i ciastkiem (baba au rhum; baba to chyba jedyne słowo we francuskim pochodzące z polskiego :-)). Typowa francuska "bulanżeria-patiseria" ze stolikami na zewnątrz. Zaczepił mnie jakiś miejscowy, zainteresowany obładowanym rowerem i miałem dzięki temu ponowną okazję do zamienienia paru słów w języku Moliera. :-)

Samo miasto, jak to Czesi określają - "nic moc". Kolejne beffroi, kilka kościołów (bez katedry) i... to wszystko. Najokazalszą budowlą jest dominująca w panoramie miasta kolegiata Saint Vulfran. Stosunkowo niedawno z panoramy miasta zniknął, też monumentalny i potocznie zwany katedrą, kościół Saint-Jacques.

Ponieważ w Amiens skończył się mój "czas francuskich katedr", dodam że są one efektem architektonicznego szaleństwa, jakie ogarnęło dostojników kościelnych oraz lokalne społeczności rywalizujące między sobą w budowaniu możliwie największych i najwspanialszych budowli. W wyniku tej konkurencji we Francji powstało około 80 katedr. W opinii wielu historyków szał budowania katedr doprowadził do zapaści finansów średniowiecznej Francji. Nawiązując do losu tutejszego kościoła St. Jacques nadmienię, że we Francji budynki sakralne od 1905 r. są własnością państwa i według raportu Senatu, w ciągu najbliższych lat wiele z nich zostanie wyburzonych. Od 2000 r. we Francji zburzono już 18 świątyń, 242 kolejnych może zostać rozebranych w najbliższej przyszłości.

Ciekawostką - dla nas bardzo gorzką - jest też fakt, że w Abbeville Francja i Wielka Brytania postanowiły nie wspierać militarnie Polski we wrześniu 1939 r. i że miasto to paradoksalnie 5 lat później zostało wyzwolone przez żołnierzy 1 Dywizji Pancernej gen. Maczka. Inną ciekawostką były spotykane niekiedy dwujęzyczne tablice drogowskazowe w języku francuskim i bardzo podobnym języku pikardyjskim, będącym etnodialektem uznawanym przez władze francuskie i belgijskie jako odrębny język.

Z Abbeville, po obfitych poniedziałkowych zakupach (kartusza nadal nie znalazłem), skierowałem się na północny zachód w stronę oceanu. Tutaj znajduje się cenne przyrodniczo ujście Sommy. Lecz skoro już zacząłem o historii, to kontynuujmy. Niedaleko od trasy znajduje się maleńkie Crécy-en-Ponthieu. Pasjonaci historii nazwę tę kojarzą na pewno z wielką bitwą u zarania wojny stuletniej, czyli konfliktu dynastycznego pomiędzy Francją a Anglią. W 1346 r. angielscy łucznicy roznieśli ciężkie rycerstwo francuskie, wśród którego zginął m.in. (niewidomy!) Jan Luksemburski, król czeski i ojciec przyszłego cesarza Karola IV (tego od słynnego mostu w Pradze). Bitwa jest nieco mniej znana niż podobna pod pobliskim Azincourt (1415 r., opiewana m.in. przez samego Szekspira w "Henryku V"), choć to jedna z większych bitew średniowiecza. Znajduje się tam niewielkie muzeum, zapewne warte odwiedzenia, ale solidne półtorej godziny, które musiałbym zużyć na to odstępstwo, to jednak za dużo, jako że przede mną było jeszcze prawie 100 km jazdy.

Pogoda do jazdy wymarzona, choć ruch spory. Tak dotarłem w końcu do oceanu, gdzie zrobiłem dłuższy przystanek turystyczny w parku Marquenterre przy ujściu Sommy, aby zobaczyć bogactwo fauny i flory tutejszych rozlewisk - to taki odpowiednik naszego Parku Narodowego Ujście Warty. Bilet drogi, ale ludności sporo. Dojazd do parku kilometr gruntówką, co oznaczało, że ledwie co oczyszczony po nadsommijskich ścieżkach rower, ponownie pokryje się biało-szarym pyłem. :-| No nic. Zaparkowałem rower, coś wrzuciłem na ząb, skorzystałem z toalety i w trasę. Trasy są trzy, częściowo pokrywające. Wybrałem tę "średnią", uznając, że na tyle starczy mi czasu, bo liczbą pokonanych kilometrów (pieszo) przecież się nie martwiłem. Trasa prowadziła pomiędzy jeziorami i rozlewiskami, a co jakiś czas wchodziło się do drewnianych budek, z których można było obserwować większe skupiska ptactwa.

Jazgot był niezły! :-) Widziałem kormorany, warzęchy, czaple, bociany, łabędzie i masę innych, których nie znam. Nawet przyswoiłem kilka nazw francuskich, z których najbardziej podoba mi się la spatule. Nie trzeba być lingwistą, by rozszyfrować, że chodzi o warzęchę :-) - nb. jeden z symboli tego parku i w ogóle bardzo pięknego ptaka, niestety w zasadzie nieobecnego w Polsce. I choć srodze żałowałem, że zapomniałem wypożyczyć lornetki, to warto było tam przyjść, było naprawdę sympatycznie. Kolejny dzień we Francji i kolejny hit. Coraz bardziej mi się tu podobało. :-)

Dalej podążałem praktycznie dystansowo wzdłuż wybrzeża w kierunku północnym. Pojedyncze chmurki coraz bardziej się rozstępowały i końcówkę etapu pokonywałem już w pełnym słońcu. Na tym odcinku sporo było wygodnych ścieżek rowerowych i - sporo jak na północ Francji - lasów. Po drodze zatrzymałem się na krótko tylko w Boulogne-sur-Mer. Miasto spore, choć bez oszałamiających zabytków, mocno bowiem zniszczone podczas II Wojny Światowej. Mimo późnej pory, nie darowałem sobie zobaczenia wielkiej kolumny ze statuą Napoleona Bonaparte. Miasto to bowiem było główną bazą inwazyjnych wojsk Wielkiej Armii, która miała opanować Wielką Brytanię. Jak wiemy, nic z tego nie wyszło.

Do kolumny musiałem nieco nadłożyć drogi, a każdy odjazd od wybrzeża oznaczał wspinaczkę. Teren bowiem z każdą godziną coraz bardziej się fałdował i naprawdę końcówka etapu była zaskakująco górzysta. Za to widoki bajkowe - klify, wydmy, morze… Ten całkiem długi etap zakończyłem około 21-ej na kempingu w Wissant nad Kanałem La Manche. To już Flandria. O niej będzie później. Póki co, na tym dość siermiężnym kempingu musiałem spędzić dwie noce. Siermiężnym, bo takie sprawiał wrażenie, dodatkowo tak zagęszczony, że nie wiem, jakim cudem znalazłem trochę wolnej trawy. Aż właścicielka się zdziwiła, bo przy meldowaniu lojalnie ostrzegała, że gdzieś się pewnie wcisnę, ale może być ciężko. No i największy minus - prysznice czynne tylko do 20-stej. No skandal! Nic, umyłem się dobrze, korzystając z umywalki. Da się. :-)

Generalnie, potwierdziło się spostrzeżenie, że im bliżej morza, tym infrastruktura jest mniej przyjazna sakwiarzom a nawet ogólniej turystom przejazdowym. Wszystko staje się nastawione na turystów pobytowych i raczej zasobnych.


129 km - 451 km - 17,9 km/h - 46 km/h



Dzień 5 - wtorek - 17.07.2018

Wał Atlantycki

Dzień rekreacyjny, więc bez presji czasu. Po tylu wrażeniach trzeba było trochę zwolnić i zebrać siły na kolejne atrakcje. Początek odpoczynku był obiecujący. W końcu długi sen, wykraczający nawet poza godzinę budzika. :-) Powolne zbieranie się, golenie (chyba jedyne w czasie całej wyprawy :-), oczywiście pranie, a późnym rankiem na rowerze bez bagażu ruszyłem na przejażdżkę po okolicy. Najpierw do centrum, żeby zrobić zakupy. Tu spotkało mnie niejakie rozczarowanie, bo oprócz paru knajp, znajdował się tam tylko jeden mały markecik i to nie najtańszy (SPAR). No, ale jakoś udało się w wiktuały na drugie śniadanie zaopatrzyć.

Następnie udałem się nad pobliską, pustą jeszcze, plażę. Morze spokojne, pogoda dobra, więc bez zawracania po dodatkowe zabezpieczenia przeciwdeszczowe wyruszyłem na zachód od Wissant, aby po około 10 km dojechać do przylądka Gris-Nez nad Kanałem La Manche. Z malowniczych klifów pooglądałem brzegi Wielkiej Brytanii, oddalonej stąd o jedyne 34 km. Widoczność idealna. Gdybym miał lornetkę, z pewnością widziałbym poszczególne zabudowania Dover.

Po spacerze na samym cyplu przylądka, udałem się do odległego kilka kilometrów na południe muzeum Wału Atlantyckiego. Wał to umocnienia linii brzegowej kanału (a w zasadzie całego wybrzeża atlantyckiego - od Hiszpanii po Niemcy), zbudowane przez Niemców po zdobyciu Francji w 1940 r. Po fiasku inwazji Wielkiej Brytanii, Niemcy zdali sobie sprawę, że wcześniej czy później Alianci spróbują przedostać się przez Kanał. Utworzyli zatem łańcuch solidnych umocnień, najbardziej rozbudowanych właśnie w miejscu najwęższym i najbardziej dogodnym do przeprowadzenia inwazji. Nie na wiele jednak one się tu zdały, gdyż - jak wiadomo - inwazja nastąpiła w Normandii, dobre 200 km na zachód.

Oprócz ekspozycji muzealnej we wnętrzach, zwiedziłem także z zewnątrz i wewnątrz sztandarowy obiekt plenerowy tego muzeum, czyli dobrze zachowany bunkier zwany Batterie Todt oraz eksponowane w plenerze różnorodne działa artyleryjskie, zarówno niemieckie, jak i alianckie. Zasięg niektórych z nich wynosił ponad 30 km, co umożliwiało wzajemne ostrzeliwanie przybrzeżnych miejscowości przez Niemców i Brytyjczyków, i do takiej wymiany ognia faktycznie sporadycznie dochodziło.

Wróciłem częściowo utartym już szlakiem, ale żeby po raz trzeci nie pokonywać dokładnie takiej samej trasy, zjechałem nieco w interior, bardziej lokalnymi drogami, i wyjechałem ostatecznie z drugiej strony Wissant. W centrum próbowałem kupić coś do zjedzenia na ciepło, ale albo knajpy drogie, albo nic szczególnego w karcie nie mieli, a jak już mieli, to… akurat się skończyło. :-| Rad nie rad, udałem się do SPARa i nabyłem trochę suchego prowiantu. Zajrzałem jeszcze na plażę, o tej porze już tłumną i gwarną. Oprócz typowych plażowiczów, było sporo różnego typu surferów, w tym zwłaszcza kitesurferów. Nawet fajnie ten sport się prezentuje, muszę przyznać. A wiało tego dnia nieźle. Z perspektywy porannej wizyty można też było zauważyć różnicę między odpływem a przypływem - zjawisko normalne, ale przeze mnie widywane bardzo rzadko.

Po powrocie na kamping dalsze czynności gospodarcze i czas na zasłużoną sjestę. Ponieważ temperatura jeszcze była wysoka, a słońce dawało czadu, wysiedzieć w namiocie się nie dawało. Wyciągnąłem tedy karimatę na zewnątrz i rozłożyłem się w cieniu pobliskiego drzewa i żywopłotu. Konsumowałem cosik (np. tradycyjną francuską bagietkę i jakiś ichniejszy ser) i słuchałem radia. Wyczyściłem też rower i nasmarowałem łańcuch.

Na koniec wspomnę, że opisywany region kojarzy mi się też z dość oryginalnym filmem/serialem Mały Quinqin, który jakiś czas temu miałem przyjemność oglądać, a którego absurdalna akcja rozgrywała się właśnie w jednej z nadmorskich miejscowości regionu. Co ciekawe, w Boulogne-sur-Mer przez moment towarzyszył mi nieco namolnie jakiś dzieciak, popisując się jazdą na jednym kole, z wyglądu bardzo podobny do wspomnianego wyżej bohatera. :-)

Ale do tematyki filmowej jeszcze powrócę. I to już niedługo.


28 km - 479 km - 14,8 km/h - 39 km/h



Dzień 6 - środa - 18.07.2018

Jeszcze dalej niż północ

No niestety, tym razem zasnąć nie było już tak łatwo, bo facet z sąsiedniego namiotu rozgadał się jak nie powiem kto i zaczepiał na pogawędkę każdego, kto przechodził koło jego namiotu. Trudno mu nawet zarzucić zakłócanie nocnej ciszy, ale głos miał donośny. A że musiałem wcześniej wstać, bo etap kroił się długi, to rano odczuwałem lekki deficyt snu.

Mimo wczesnej pobudki, zbierałem się dość długo. Ja tak mam, lecz tym razem dodatkowo doszło zroszenie namiotu, które choć trochę postanowiłem podsuszyć. No ale o 8.15 byłem już w drodze. Jazda generalnie na wschód. Początkowo jeszcze trochę górek, lecz z czasem coraz bardziej płasko. Rano przyjemny chłodek, tak więc chwilę jechałem nawet w lekkiej kurteczce. Gruba kurtka przeciwdeszczowa natomiast wciąż odpoczywała i - uprzedzę fakty - wyprawy tym razem w ogóle nie widziała. Po kilku kilometrach przejechałem nad autostradą A16 prowadzącą do Eurotunelu w pobliskim Calais. W Guines zatrzymałem się w "tradycyjnym polskim" ;-) Lidlu. Z ciekawostek zakupowych wymienię siateczkę z trzema avocado w przystępnej cenie. Avocado weszło do mojego menu po pobycie w Chile, w którym to jest ono niezwykle popularne. Jak widać, są pewne trwałe "skutki uboczne" wypraw. :-) Drugi ciekawy zakup lidlowy to kultowy croque monsier, czyli nic innego jak tost z szynką i serem.

Z Guines kierowałem się ku morzu. Drogami lokalnymi. Tak lokalnymi, że nie zawsze wiedziałem, gdzie właściwie się znajduję. W pewnym momencie zauważyłem, że nie działa mi prędkościomierz. Zacząłem coś kombinować z ustawieniem magnesu, lecz nic to nie dawało. Nawet pomyślałem, że bateria jest już za słaba i że będę musiał kupić nową. Ale nie dawałem za wygraną i przesunąłem jeszcze magnes w pionie, co wymaga trochę siły. O dziwo, poskutkowało. Nie wiem, dlaczego tak się stało, bo raczej nie powinno się to przesunąć w trakcie lotu. No nic. Nie odnotowałem w ten sposób zapewne kilku przejechanych kilometrów, ale uznałem, że nie ma co ich na siłę dodawać.

I tak oto dotarłem do ciekawego Gravelines. Ciekawego, bo centrum znajduje się w obszarze dobrze zachowanej twierdzy bastionowej. A także dlatego, że mieści się tu "francuski Bełchatów", tyle że atomowy, przy okazji największa elektrownia atomowa w Europie Zachodniej. Nadmienię, że samej elektrowni z drogi nie było widać, choć przejeżdżałem dość blisko. Natomiast cała jej okolica to istna plątanina linii energetycznych.

I tak dotarłem na rogatki Dunkierki (65 km od rana). Oczywiście wciąż pamiętałem o kartuszu. Kiedy więc zobaczyłem duże centrum handlowe z InterSportem, o mało nie podskoczyłem na siodełku. Tym większe było moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że gazu tam nie mieli. Ale co się odwlecze… Za 2 km kolejne centrum, tym razem z Decathlonem. :-) I to naprawdę sporym. Jak nie tu, to gdzie? No i jest, bingo, w dodatku bardzo tanio. Tylko trzeba było trochę odstać w kolejce. Prawdę mówiąc, to te dwie próby zakupu kartusza kosztowały mnie blisko godzinę. Tak właśnie niespostrzeżenie działają na wyprawach "złodzieje czasu"…

Dotarłem więc do Dunkierki. Przejechałem turystycznie przez centrum, gdzie widziałem imponujący ratusz (mimo, że z początku XX w., to już na liście UNESCO), kolejne beffroi oraz pomnik admirała Jeana Barta, najbardziej znanego marynarza Francji (gdy miasto znajdowało się pod niemiecką okupacją, Niemcy nie ruszali pomnika Barta ponoć głównie z tego względu, że ten swym wyciągniętym rapierem skierowanym na Anglię pokazywał pilotom Luftwaffe kierunek ataku).

Teraz nadszedł czas na realizację trzeciego dunkierskiego celu - konsumpcyjnego. Dość długo rozglądałem się za makiem, ale w końcu go wywęszyłem. Napełniłem w łazience bidony oraz zamówiłem zdalnie hamburgera i kawę. Wyświetliła się informacja, że na kawę muszę chwilę poczekać. Ok. Kanapkę dostałem, zjadłem, a kawy ani widu ani słychu. W końcu zapytałem panią, co z tą kawą, a ona przyniosła mi… dwie. Pomyłka czy rekompensata? Nieważne, wziąłem obie. Jedną wypiłem, a drugą przelałem do butelki, zostawiając sobie na następny dzień. No właśnie. Miałem już kilka butelek, które starałem się mieć stale napełnione, choć ich czas jeszcze miał nadejść. Wodę rzadko kupowałem, tankowałem na kempingach, czasem właśnie w maku, czy jakimś centrum handlowym. Jeśli już kupowałem, to jakieś napoje kawowe, maślanki, soki owocowe, czasem colę.

Dunkierka jest znana głównie z ewakuacji wojsk angielskich po klęsce Francji w 1940 r. Alianci (głównie Anglicy) zostali odcięci przez szybkie oddziały pancerne Niemców właśnie w jej okolicach. Zapowiadał się dramat, mogący skutkować nawet koniecznością wycofania się Wielkiej Brytanii z wojny. Hitler z różnych względów kazał zatrzymać się czołgom, a główny ciężar walk miała przejąć Luftwaffe. Alianci zaciekle bronili niewielkiego skrawka lądu, podczas gdy pozostała część wojska miała możliwość ewakuowania się na Wyspy. Ewakuacja ta, znana jako operacja "Dynamo", odbywała się przy przewadze powietrznej Luftwaffe, stąd straty były spore. Tym niemniej determinacja Anglików, twarda obrona - głównie francuskich oddziałów - linii wokół Dunkierki, przy użyciu możliwie dużej liczby środków transportowych (w tym słynnej już armady zwykłych jachtów i rybackich kutrów) oraz parę pochmurnych dni, przy spokojnym jednak morzu, pozwoliły w ciągu ok. tygodnia na uratowanie od niewoli ponad 300 tys. żołnierzy, głównie Brytyjczyków. Niestety, na brzegu pozostał cały ciężki sprzęt.

Oznaczało to, że Wielka Brytania przez jakiś czas będzie bezbronna w przypadku niemieckiej inwazji, stąd tak zaciekła walka w czasie lotniczej Bitwy o Anglię, która pogrzebała możliwość desantu. Wprawdzie ewakuacja zakończyła się sukcesem, lecz Churchill słusznie zauważył, że "wojen nie wygrywa się ewakuacjami". Warto również przypomnieć, że podobna, choć znacznie mniej medialna i przebiegająca dużo spokojniej, akcja miała miejsce parę tygodni później, kiedy to z portów zachodniej Francji ewakuowano ponad 200 tys. aliantów, w tym liczne oddziały polskie (operacja "Ariel"). Ewakuację z Dunkierki wspaniale pokazuje film o takim tytule z 2017 r., który to ze względu na ciekawe i nowatorskie przedstawienie wydarzeń jednocześnie z kilku punktów widzenia (lądu, morza i powietrza), z pewnością wejdzie do klasyki kina wojennego. W Dunkierce znajduje się muzeum poświęcone tej operacji, którego nie zwiedziłem, aby uniknąć przesytu muzeami wojennymi i rosnącej już presji czasowej.

Przy okazji warto wspomnieć, że miała tu miejsce jeszcze jedna wielka bitwa. W 1658 r. na wschód od miasta miała miejsce znana "bitwa na wydmach", dość oryginalna z dzisiejszego punktu widzenia ze względu na skład obu armii. Koalicja francusko-angielska (ewenement jak na tamte czasy) starła się na terytorium ówczesnej Belgii z oddziałami hiszpańskimi, dowodzonymi przez Francuza. Spotkanie dwóch militarnych geniuszy - Tureniusza po stronie francusko-angielskiej i Wielkiego Kondeusza po hiszpańskiej - zakończyło się spektakularnym sukcesem tego pierwszego, co wkrótce spowodowało trwałe przyłączenie do Francji tej części Flandrii.

Tyle o historii, wróćmy tymczasem do kina. Nazwa etapu Jeszcze dalej niż północ jest bowiem stricte filmowa. To polski tytuł słynnej francuskiej komedii z 2008 r. Bienvenue chez les Ch'tis. Mieszkaniec Prowansji (południe Francji) z powodów służbowych (a konkretnie - za karę) musi przenieść się na samą północ kraju, stereotypowo widzianą z południa wręcz jako miejsce bytowania białych niedźwiedzi. Temat, wydawałoby się, banalny i już zgrany, jednak film zrobiony został po mistrzowsku i stał się jednym z najbardziej kasowych w historii kinematografii francuskiej.

No dobrze, ale co to ma wspólnego z PBB? Ano jadąc z Dunkierki paręnaście kilometrów na południe przejeżdżałem przez miasteczko Bergues, gdzie naczelnikiem poczty był główny bohater filmu. Miasto z typowym beffroi, które również odegrało ważną rolę w filmie. Sam film miałem okazję obejrzeć trzy razy, w tym raz pokusiłem się o wersję oryginalną. Ale z francuskimi napisami. Ważnym bowiem elementem filmu jest tutejszy dialekt, niełatwy do zrozumienia dla np. przybyszy z Lazurowego Wybrzeża, nie mówiąc o takich romanistach jak ja. ;-) Tytułowi Ch'tis to w wolnym tłumaczeniu właśnie "sepleniacze", czy coś w tym stylu. Miasteczko zwiedziłem praktycznie z siodełka. Poczta oczywiście wypasiona, lecz nie zauważyłem żadnych widocznych informacji o innych miejscach związanych z filmem. Poza knajpą Café de la Poste, w której serwują lokalne piwo Ch'ti. :-)

Upał, który dość nagle pojawił się około południa, zelżał, a kręcenie ułatwiał w końcu korzystny wiatr. Po 20 km takiej przyjemnej jazdy od Bergues, dojechałem do granicy francusko-belgijskiej (99 km od rana). Tegoroczna przygoda z Francją dobiegła więc końca. Łącznie przejechałem w niej 578 km (6 pozycji w górę w moim rankingu krajów odwiedzonych na rowerze). W sumie Francja jest ok. - pogłoski o jej końcu są mocno przesadzone! :-) A teraz czas na Belgię, głównie jej północną część - tę flamandzkojęzyczną. Niemniej jednak francuski jest tu w powszechnym użyciu, więc liczyłem, że jeszcze przez parę dni będę miał okazję do praktycznej nauki tego języka. Lecz to jeszcze nie koniec tego arcyciekawego dnia. Spotkań z historią ciąg dalszy.

Parę dni temu wspominałem o wielkiej bitwie nad Sommą. Tym razem wjeżdżałem na obszar związany z niemniej słynną bitwą, a w zasadzie czterema bitwami I Wojny Światowej - pod Ypres. Jak to było? W 1914 r. Niemcy szybko zajęli większość terytorium neutralnej wówczas Belgii. Po ich porażce nad Marną i fiasku zdobycia Paryża, rozpoczął się tzw. "wyścig do morza", w którym obie strony konfliktu na wyścigi okopywały się południkowo wzdłuż linii, która zakończyła się w okolicach Nieuwpoort między Ostendą a Dunkierką, pozostawiając dosłownie skrawek nieokupowanej Belgii. W kolejnych krwawych bitwach próbowano przesunąć tę linię, bez jednak znaczących i trwałych rezultatów. Ze strony Ententy walczyły tutaj głównie oddziały brytyjskie (w tym także kanadyjskie, australijskie czy nowozelandzkie) oraz belgijskie. W czterech bitwach obejmujących niemal pełen okres wojny zginęło ponad milion żołnierzy. Druga z bitew znana jest z pierwszego na froncie zachodnim zastosowania gazów bojowych (chloru). W 1917 r. z kolei inaugurację miał tutaj gaz musztardowy, zwany odtąd od miejscowości Ypres iperytem. III-cia bitwa (lato/jesień 1917 r., zwana także bitwą pod Passchendaele) była jedną z najtragiczniejszych w czasie całej wojny. Niespodziewanie intensywne o tej porze roku deszcze zamieniły miejsce bitwy w jedno wielkie bagno. Żołnierze ginęli nie tylko od kul, odłamków, czy gazu, lecz topili się w błocie, wypełnionych wodą lejach po pociskach, czy też wykrwawiając się z ran, nie doczekawszy się pomocy medycznej, która w tych warunkach była bardzo utrudniona. Bitwa ta jest uważana za jedną z najbardziej kontrowersyjnych i bezowocnych kampanii I Wojny Światowej. Prawie pół miliona żołnierzy alianckich i ćwierć miliona Niemców zginęło lub odniosło rany w walce o kawałek zrujnowanej, bagnistej ziemi. Bitwa przesunęła linię frontu o ok. 10 kilometrów. Ledwo pół roku później Niemcy odzyskali prawie cały obszar utracony pod Passchendaele. Tak na marginesie, obszar frontu zachodniego I WŚ był niesamowicie zorany liniami okopów i milionami wystrzelonych pocisków, bądź min. Choć od tamtych wydarzeń minęło już 100 lat, wiele obszarów nadal jest niezdatnych do zagospodarowania np. rolniczego, a ich rekultywacja wciąż trwa i pewnie będzie trwała jeszcze wiele dziesięcioleci...

Do samego Ypres nie miałem zamiaru dotrzeć. Zatrzymałem się w Diksmuide. To pierwszy przystanek turystyczny w Belgii (Flandria Zachodnia). Z powodu późnej pory wstępy do wartych zobaczenia atrakcji turystycznych już zamknięte, więc zwiedzanie tylko z zewnątrz. Tak zwiedziłem jeden z nielicznych odtworzonych i udostępnionych dla turystów fragmentów okopów z I Wojny Światowej w Dodengang (około 2 km za miastem - jak na okopy przystało, odgrodzone od drogi zasiekami, ale dobrze widoczne) oraz w mieście monumentalny (84 m wysokości) pomnik pokoju zwany Ijzertoren.

Pierwsze kilometry w Belgii oceniałem jako bardzo udane, drogi niezłe, czasem ścieżki, ruch niewielki - no chyba że rowerzystów, których jeździ tu niepomiernie więcej niż we Francji - do tego dobra pogoda. Na drogi we Francji też nie mogłem narzekać, ale te tutaj jawiły mi się jako zdecydowanie lepsze. Gorsze natomiast było oznakowanie, zwłaszcza w porównaniu z tym we Francji, gdzie jest ono wręcz niesamowite.

I tak, po długiej od rana jeździe w kierunku wschodnim, z Diksmuide skierowałem się na północ, aby nad rzeką/kanałem Yser (nid. IJzer) ponownie zmierzać ku wybrzeżu i po 20 km jazdy dotrzeć do mety etapu, czyli na Camping De Lombarde w Nieupoort. Była już 20.45, lecz jeszcze zupełnie jasno. Tutaj, na zachodzie Europy, ściemniało się bowiem dopiero ok. 23-ciej. Recepcja zamknięta, w kanciapie "dyżurnego" też pusto, więc rozbiłem się bez żadnych formalności. Po czym raz jeszcze zajrzałem do owej kanciapki i ktoś w niej tym razem był. Z sympatycznym gościem załatwiłem wszystkie formalności, oczywiście po francusku.

A na kolację - w końcu ciepły makaron. :-) No, generalnie dzień bardzo udany. Teraz przede mną było kilka etapów krótszych.


141 km - 620 km - 18,0 km/h - 45 km/h



Dzień 7 - czwartek - 19.07.2018

Perły Niderlandów

Poranek na kampingu w Nieuwpoort również nieco odmienny od dotychczasowych, bo po raz pierwszy na tej wyprawie... pierwsze śniadanie na gorąco. Przy porannej herbacie zastało mnie dwoje rozmownych Holendrów (małżeństwo emerytów). Szybko ustaliliśmy kompromisowy język rozmowy - niemiecki, choć wydaje mi się, że w języku francuskim byłoby mi chyba łatwiej, tak się już rozkręciłem. W trakcie rozmowy dowiedziałem się, że właśnie zamierzają przejechać rowerami wzdłuż całej linii frontu zachodniego I Wojny Światowej, to znaczy od Nieuwpoort do Bazylei w Szwajcarii. Trochę opowiedziałem im o udziale swoich przodków i ich krewnych w walkach na tym terenie, czy to w I, czy II wojnie. Po dłuższej rozmowie i wzajemnych życzeniach szerokiej drogi oraz dobrej pogody ruszyliśmy w drogę - oni na południe do Diksmuide, ja na wschód do Ostendy.

Choć to nie koniec wielkiej historii, czas nieco zmienić klimat. Wjechałem bowiem na teren szeroko pojętych Niderlandów. Tak, tak, Niderlandy to nie tylko dzisiejsza Holandia (oficjalnie zwana zresztą Niderlandami), lecz także i Belgia. Jak to? Otóż należałoby się cofnąć aż do 843 r., kiedy to traktatem w Verdun potomkowie Karola Wielkiego podzielili imperium frankijskie na trzy części. Ze wschodniej wkrótce wyrodził się żywioł niemiecki, z zachodniej uformowała się Francja, a środkowa przechodziła złożone koleje losu. Część terytoriów w ostatecznym rozrachunku znalazła się w Niemczech albo we Francji, z części powstały niezależne kraje, jak Szwajcaria, czy północne Włochy. Północna część to różne hrabstwa, księstwa i niezależne miasta, zjednoczone w XIV w. przez książąt burgundzkich. Jesień Średniowiecza to okres dynamicznego rozkwitu tych terytoriów, które stały się najbogatszymi w Europie.

"Niech inni prowadzą wojny, ty się żeń szczęśliwa Austrio" - znamy to dobrze z historii naszego regionu, ale także w tym przypadku tak było. Władzę nad Niderlandami zyskali pod koniec XV w. poprzez rozumną politykę dynastyczną właśnie Habsburgowie (później ich linia hiszpańska, a w XVIII w. austriacka). I może nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie centralistyczne zapędy Habsburgów oraz Reformacja. Północne regiony przyjęły konfesję kalwińską, południe pozostało przy katolicyzmie. Rozpoczęło to okres wieloletnich wojen. Północne prowincje zawiązały Unię Utrechcką, by w końcu wyodrębnić się w Zjednoczone Prowincje Niderlandów, czyli dzisiejszą Holandię. Kraj ten szybko stał się - ze względu na swoją zamożność - jednym z głównych graczy w regionie, aktywnie uczestnicząc w odkryciach geograficznych, kolonizacji (m.in., Indonezja, Cejlon, Południowa Afryka, Surinam, Antyle) oraz w wojnie 30-letniej, będącej dla Holendrów w istocie zakończeniem wyzwoleńczej tzw. wojny 80-letniej (1568-1648).

Ale Holandia będzie później, a co z Belgią? Ano prowincje południowe zawarły Unię w Arras i pozostały zarówno przy katolicyzmie, jak i Habsburgach jako tzw. Niderlandy Hiszpańskie. Bogate niegdyś miasta znacznie straciły na znaczeniu, a liczne wojny na granicach (z Niderlandami "holenderskimi" i Francją) dodatkowo podkopały dostatek kraju. W czasie rewolucji francuskiej, okresu napoleońskiego i zaraz po nim, kraj przechodził różne koleje losu, to będąc częścią Holandii, to Francji, by ostatecznie w 1830 r. uzyskać niepodległość pod wyciągniętą z lamusa (rzymska prowincja Belgica) nazwą Belgia.

Może ta pobieżnie naszkicowana historia na to nie wskazuje, ale kraj ten jest dość osobliwy. Można by rzec, że to dwa kraje, dwie kultury, dwa języki, w ogóle dwa żywioły. Na północy germański (Flamandowie, czyli de facto Holendrzy). Na południu - romański (Walonowie, czyli de facto Francuzi). Nic dziwnego, że często mówi się o rozpadzie tego państwa na dwie części. Przy czym raz chcą się odłączyć Walonowie, raz (zwłaszcza ostatnio) Flamandowie, którzy w XX w. zyskali pewną przewagę ekonomiczną (wcześniej było odwrotnie). Cały system polityczny to jedna wielka próba utrzymania kruchej równowagi. Jedynym chyba spoiwem, który zapobiega na razie podziałowi, jest… Bruksela. Region stołeczny jest bowiem dwujęzyczny (choć z wyraźną przewagą francuskiego), w dodatku to niejako stolica Europy, i wydaje się niemożliwe, by któraś ze stron dobrowolnie z niego zrezygnowała. A bez tego centrum, każdy z nowopowstałych krajów byłby ułomny, bo żaden nie ma innego znaczącego obecnie miasta, które by mogło godnie przejąć funkcje stołeczne. Nie da się wykluczyć, że część północna przyłączyłaby się do Holandii, choć różnice kulturowe i historyczne są dość duże (np. katolicyzm). Prędzej widzi się Walonię w granicach Francji, lecz czy roztopienie się w tak dużym państwie przyniosłoby Walończykom jakiekolwiek korzyści? Nie można też zapomnieć o jeszcze jednym narodzie - Niemcach, zamieszkujących region Eupen-Malmedy (ASN 2003), którzy również mają wiele praw.

Tyle historycznego podkładu. Czas teraz na jazdę i chłonięcie klimatu owych szeroko rozumianych Niderlandów. Najpierw wzdłuż wybrzeża dojazd do Ostendy, znanego kurortu nad Morzem Północnym z plażami w centrum miasta. Gwarną promenadą wzdłuż tych plaż dojechałem do centrum, które jednak potraktowałem tranzytowo (tzw. zwiedzanie z siodełka), jako że czekały mnie większe perły Niderlandów niż Ostenda. Tu praktycznie pożegnałem się z wybrzeżem w pełnym tego słowa znaczeniu, choć morskie klimaty jeszcze miały być, lecz już bez widoków na otwarte morze.

Zmieniając kierunek na bardziej południowy, zmierzałem do pierwszej takiej "perły", czyli do Brugii (fl.Brugge, fr.Bruges). Miasto to w XIII w. stało się prekursorem kapitalizmu europejskiego i przez jakiś czas było jednym z najbogatszych w Europie, dzięki sukiennictwu i handlowi. Znaczenie straciło m.in. wobec zamulenia kanału łączącego je z morzem. Dawną świetność miasta potwierdza niesamowita architektura. Oczywiście nie ominąłem katedry św. Zbawiciela, tradycyjnego beffroi ani ratusza. Nadmienię, że Brugia jest też kolebką malarstwa flamandzkiego (van Eyck, Memling), ale na malarstwo przyjdzie jeszcze pora. Miasto - z powodu wielu kanałów - zwane jest często flamandzką Wenecją, a owe kanały znakomicie utrudniały mi orientację podczas rowerowego włóczenia się po centrum. :-|

W ogóle dojazd do Brugii oceniłbym jako "typowa żmudź", a więc nudnawe kręcenie w średnich warunkach (trochę wiało). Lecz i tak nie było najgorzej. Do odległej bowiem od Brugii o 50 km (drogowskazowo) drugiej "perły" dojechałem już z większymi kłopotami, wynikającymi z dwukrotnych objazdów spowodowanych robotami drogowymi. Wskazane objazdy prowadziły lichymi drogami lokalnymi lub jeszcze lichszymi ścieżkami rowerowymi i nie były zbyt dobrze oznakowane. Raz nawet dość poważnie pobłądziłem. Tak więc środowy zachwyt szybko minął.

Tą drugą wspomnianą perłą była Gandawa (fl.Gent, fr.Gand), spore miasto nad rzeką Skaldą. Również niegdyś bajecznie bogate, później już nieco mniej, z cenionym uniwersytetem i licznymi zabytkami. Wiedząc wcześniej, że między 13 a 22 lipca odbywać się tu będą doroczne dni Gentse Feesten, spodziewałem się zobaczyć jakieś dodatkowe atrakcje. Okazało się jednak, że tych atrakcji spodziewałem się nie tylko ja. W najbardziej interesującym mnie centrum mrowie turystów. O zwiedzaniu z siodełka nie było mowy. Wręcz nie było jak przeciskać się z rowerem przez te tłumy. W ogóle trudno było do tego centrum dotrzeć, musiałem się pytać o drogę, ale o skąpym belgijskim oznakowaniu już pisałem.

Na ulicach rozchodziły się za to na przemian nęcące zapachy to frytek, to czekolady. Nawet chciałem coś zjeść, lecz nie było za bardzo gdzie postawić roweru. Ten tłum turystów spotęgowany był chyba też corocznym (zawsze 20 lipca, czyli nazajutrz) Stroppendragers - przemarszem członków gildii ubranych w same koszule, których w 1539 r. w ten sposób upokorzył cesarz Karol V po strajku związanym ze zbyt wysokimi podatkami. Oprócz ustawionych kilku scen, widziałem imponujący kościół św. Mikołaja (nieustępujący francuskim katedrom), ratusz, sukiennice z beffroi i parę innych okazałych budynków, których w tych warunkach nie było jak zidentyfikować ani podziwiać. Dość powiedzieć, że na przykład ratusze w Polsce przy tutejszych to... miniaturki. Z planowanych obiektów nie widziałem tylko trochę bardziej odległego od ścisłego centrum zamku hrabiów Flandrii.

Po skomplikowanym wyjeździe z centrum (podobnie jak w Brugii, kanały utrudniały nawigację), udało mi się wyjechać we właściwym kierunku i arcylokalnymi drogami (raz nawet gruntową ścieżką przez pole) o godzinie 20.30 dotrzeć do odległego o kilkanaście kilometrów na południe od centrum kampingu Christoforus.


120 km - 740 km - 16,5 km/h - 43 km/h