<< Wstecz

Dzień 8 - piątek - 20.07.2018

Sto dni

Jedne "sto" już było - to wspomnienie tzw. wojny stuletniej (XIV-XV w.), drugie "sto" to sto lat od zakończenia wielkiej rzezi 1914-1918. Czas na trzecie. To tzw. "sto dni", które zakończyło inną wielką rzeź europejską - mianowicie okres rewolucyjno-napoleoński 1789-1815. Wiadomo, swego czasu to był mój historyczny konik, a i dziś tematyka ta wielce mnie interesuje.

1 marca 1815 r. Napoleon uciekł z Elby i gładko przejął władzę we Francji. Sytuacja była ciężka, jednak poparcie społeczne duże, więc jakoś udało mu się utrzymać rządy. Koalicja antynapoleońska oczywiście nie dawała za wygraną i tak, w czerwcu doszło do decydującego rozstrzygnięcia na froncie na południe od Brukseli. Od północy szedł książę Wellington z wojskami angielsko-holendersko-niemieckimi, a od wschodu nadciągał Blücher z Prusakami. Siły trzech armii były porównywalne, toteż całą nadzieją Bonapartego było pokonanie każdego z przeciwników z osobna. I omal się to udało, bo Prusacy dostali tęgie lanie pod Ligny, lecz niedostatecznie naciskani, jakoś zdołali uporządkować swoje oddziały, by powrócić w decydującym momencie bitwy pod Waterloo dwa dni później.

18.VI.1815 miała właśnie miejsce owa wielka bitwa pod Waterloo, jedna z najkrwawszych w epoce. Wellington trzymał się dzielnie, choć szala zwycięstwa przechylała się coraz bardziej na stronę francuską. Początkiem końca był nieudany atak niemal całej francuskiej jazdy, który zatrzymał się na czworobokach angielskiej piechoty, lecz gwoździem do trumny było nieoczekiwane pojawienie się Prusaków. Ostatni akord to rozpaczliwa obrona Starej Gwardii z legendarnym Merde ! generała Cambronne'a. Ostatecznie, po klęsce, Napoleon został uwięziony na afrykańskiej Wyspie św. Heleny, gdzie po kilku latach zmarł. Tak zakończyło się jego tzw. właśnie "sto dni". Wkrótce Kongres Wiedeński ustalił nowy porządek w Europie.

I właśnie Waterloo było głównym punktem programu na piątek. Na wyjątkowo kameralnym i zagubionym gdzieś na głębokiej prowincji kampingu tłoku oczywiście nie było, choć pustki też nie. Ciekawostką był natomiast wygodny garaż dla rowerów z małym samoobsługowym warsztatem, w którym planowo wymieniłem sobie łańcuch. Po dobrze przespanej nocy, śniadanku, zwinięciu się i zapakowaniu, ruszyłem na trasę. Po dojechaniu do głównej drogi, zrobiło się nieciekawie. Już mnie zaczęły naprawdę denerwować te belgijskie ścieżki rowerowe, bardzo kręte i o bardzo zróżnicowanej nawierzchni. Zachwyt nimi po wjechaniu do Belgii już mi ostatecznie minął. No ale trzeba było kręcić…

Przerwę na odpoczynek i uzupełnienie prowiantu zrobiłem po przejechaniu zaledwie 30 km w miasteczku Ninove. Zakupy zrobiłem w supermarkecie belgijskiej grupy Delhaize, chyba najczęściej spotykanej w tym kraju, jak zauważyłem. Sprawunki dość obfite, jako że miały mi wystarczyć na niemal trzy dni. Nadchodząca sobota to święto narodowe, z niedzielą nigdy nie wiadomo, więc trzeba było być zabezpieczonym. Najedzony i nieco senny - zapewne z powodu takiejże, nieco ponurej, pogody, którą nota bene się cieszyłem, cóż za paradoks - ruszyłem dalej. Spojrzenie na zegarek mogło spowodować istne zjeżenie się włosów na głowie, bowiem dochodziła 13-sta, a na cyferblacie wspomniane marne 30 km...

Szczęśliwie, planowany dystans nie należał do maratońskich i stresować nadmiernie się nie musiałem. Niespodziewanie duże miasto Halle przejechałem tranzytem. Za miejscowością zatrzymałem się w zachęcająco wyglądającej przydrożnej małej gastronomii lokalnego konkurenta maka - sieci Quick. Klasyczny zestaw - cheeseburger, frytki i cola - poprawił mi humor. :-) A więc... na Waterloo! Ostatnie pół godziny jazdy pokonałem w niewielkim deszczyku, tak jednak niewielkim, że nie było potrzeby nakładania kurtki przeciwdeszczowej.

Jakoś tak wyszło, że na interesujący mnie teren wjechałem od innej strony niż planowałem. To znaczy od południa. Najważniejsze, że dojechałem. Z powodu wciąż trwającej mżawki, zwiedzanie zacząłem od panoramy bitwy (panorama racławicka zrobiła na mnie lepsze wrażenie, choć temat tutejszej był mi bliższy). Wyjątkowo rzadko kupuję tzw. suweniry - mniej lub bardziej nieprzydatne pamiątki, które potem tylko zagracają dom, ale np. w Lipsku w 2008 r. sprawiłem sobie malutką figurkę Napoleona, która do dziś stoi u mnie w pokoju. Teraz za to skusiłem się na specjalny banknot o nominale… 0 (zero) euro, z wizerunkami trzech głównych graczy spod Waterloo - Napoleona, Wellingtona i Blüchera. :-) Banknot wygląda jak autentyczny środek płatniczy, ma wszystkie typowe zabezpieczenia, no muszę przyznać, że mnie "uwiódł". Był drukowany w automacie i kosztował jedyne 2 €.

Kiedy wyszedłem z pawilonu panoramy, deszcz jeszcze padał, co jednak nie odwiodło mnie od wdrapania się na szczyt kopca. Widoki jak widoki, ale przynajmniej wiem, co widzi lew dumnie spoglądający w stronę Francji. ;-) Było też widać mające swoje miejsce w historii bitwy zabudowania, jak np. farma Hougoumont.

Muzeum Wellingtona nie zwiedzałem, bo zbliżała się godzina zamknięcia (18.00). Żalu nie czułem, bo tyle się już o całej kampanii naczytałem, że niczego nowego bym się chyba nie dowiedział. To chyba jedna z najlepiej opisanych bitew w historii świata, myślę, że historycy znają każdy najmniejszy jej szczegół. No i "prasę" też ma niezłą, opiewana w wielu dziełach kultury wyższej, czy też popularnej. Nic dziwnego, że turystów było sporo, a w końcu, pierwszy raz od Amiens, usłyszałem polską mowę. Co do języka, zwrócę uwagę, że na moment wjechałem do Brabancji Walońskiej, czyli ponownie regionu francuskojęzycznego.

Ruszyłem więc na północ w stronę Brukseli. Po pół godzinie jazdy mżawka ustała i do stolicy Belgii dotarłem przy dobrej znowu pogodzie. Jechałem drogą N5, a właściwe ścieżką wzdłuż tej drogi. Standard ścieżki taki jak poprzednio, ale nie za bardzo było alternatywy, ruch na głównej szosie był naprawdę duży. O dziwo, bez kłopotu trafiłem na zlokalizowany w samym mieście, na tyłach jakiegoś kościółka, Camping Brusseles OpenSky. Kemping niemalże ukryty przed światem, niewidoczny nawet na Street View. Samo pole namiotowe niewielkie, miejsc do wyboru wiele nie było, zwłaszcza że obozowała tam jakaś wycieczka dzieciaków z opiekunami. Recepcjonista lojalnie mnie ostrzegł, że do 23-ciej może być głośno, ale potem obowiązuje cisza. No i faktycznie, tak było.


101 km - 841 km - 15,7 km/h - 40 km/h



Dzień 9 - sobota - 21.07.2018

W sercu Europy

Zacznę trochę patetycznie i górnolotnie, ale co tam. Niech żyje Unia Europejska! Można się zżymać, że taka i owaka, że to i tamto, tego i śmego, ale korzyści z jej istnienia są gigantyczne i niezaprzeczalne. Choćby to, że mogę sobie tak swobodnie podróżować. :-)

No więc od rana (8.30) zwiedzanie Brukseli - stolicy Belgii i właśnie tytułowego serca Europy, a może i zachodniego świata w ogóle, skoro mieści się tu także kwatera główna NATO. Tak się ciekawie złożyło, że po raz drugi miałem możliwość uczestniczenia w święcie narodowym. Po francuskim 14 lipca, belgijskie 21 lipca. To oficjalne święto państwowe w rocznicę (1831 r.) wstąpienia na tron pierwszego króla - Leopolda I z panującej do dziś (Filip I) dynastii Koburg. Niby fajny zbieg okoliczności, bo to szansa na coś ciekawego, jakąś paradę, defiladę, lecz i powód licznych zmian i ograniczeń ruchu w całym mieście. I tak w istocie było - od rana centrum totalnie zablokowane barierkami. :-|

Mimo że program turystyczny z konieczności musiałem ad hoc dostosowywać do zaistniałych warunków, udało się go prawie w całości zrealizować. Jadąc do centrum, widziałem m.in. imponującą siedzibę Komisji Europejskiej, Łuk Triumfalny i kościół Notre-Dame du Sablon. Aby dotrzeć do staromiejskiego centrum z trudem przecisnąłem się przez las barierek, jednak do głównego rynku z potężnym ratuszem w końcu dotarłem. Tam przez kilkanaście minut byłem w zasięgu kamery internetowej (Grand-Place od 9.30' do 9.45'). Próbując dokonać jakiegoś porównania widzianych rynków i ratuszów, muszę dojść do wniosku, że to, co widziałem w Brukseli, bije jednak na głowę pozostałe. Wygląd iście bajkowy. Znowu żal pomyśleć o naszej biedzie, gdzie najbogatsze ośrodki z najwspanialszymi rynkami, jak Kraków, Lwów, Zamość, Poznań, czy Warszawa (no, może Gdańsk by się jeszcze obronił, ale to miasto specyficzne, wyraźnie odstające od reszty), mogłyby flamandzkim miastom "buty czyścić"… Takie było i jest nasze miejsce w Europie i choćbyśmy nie wiem jak się zaklinali, jak wysoko wstawali z kolan, to tego nie zmienimy. A przynajmniej szybko.

Próba zobaczenia z bliska katedry św. Marcina i św. Guduli zakończyła się fiaskiem. Ochroniarze stali już kilka uliczek wcześniej i nikogo nie wpuszczali w jej pobliże. Jak się później dowiedziałem, w katedrze zbliżała się, lub nawet już trwała, uroczysta msza z udziałem króla. Katedrę widziałem więc tylko z daleka w prześwicie jednej z uliczek. Muszę przyznać, że te skądinąd wspaniałe budowle i typowe dla regionu kamienice już mi się trochę opatrzyły, taki efekt przesytu. Bez większego więc żalu udałem się na poszukiwanie jakiejś "imprezy świątecznej" dostępnej dla publiki. Po drodze omalże ominąłbym figurkę siusiającego chłopczyka - Manneken pis - niejako symbol miasta, bo chłopczyk... był ubrany w jakiś strój gwardzisty (chyba taki zwyczaj z okazji święta). Dobrze, że była przy nim grupka turystów robiących zdjęcia, co zwróciło moją uwagę na ubraną rzeźbę. Młodszych wiekiem rzeźb siusiającej dziewczynki i siusiającego kundla nie widziałem - bo i nie poszukiwałem.

Bez trudu trafiłem na festyn, gdzie zażyłem ichniego świętowania. Posłuchałem konkursu wiedzy o Unii Europejskiej (dzieci nie znały odpowiedzi na pytanie, kto jest przewodniczącym Rady Europejskiej… :-( ), zobaczyłem ustawione wzdłuż ulicy różnorodne pojazdy wojskowe, posłuchałem koncertu na polowej scenie, no i przy straganach posiliłem się wszechobecnymi tu frytkami. Takimi prawdziwie belgijskimi, grubymi, z majonezem i… po 5€. Na deser wybrałem gofra, podobno są tu najlepsze na świecie. Innych belgijskich specjałów cieszących się światowym uznaniem, czyli piwa i pralinek - nie próbowałem. Za to natknąłem się na pomnik Jacques'a Brela, który właśnie był Belgiem, podobnie jak współczesna gwiazda Stromae, o którego pomniku jednak jeszcze nie słyszałem. :-) Aha, zapomniałbym, z Belgii wywodzą się także Smerfy, których pomnik (a konkretnie Smerfetki), widziałem w Nieuwpoort.

Pobyt w centrum postanowiłem zakończyć trochę bardziej kulturalnie, to znaczy zwiedzić któreś z licznych tu muzeów. Wahałem się między Musée Royale d'Art Ancien (Cranach, Bruegel, Rubens, van Dyck, Bosch), Musée d'Art Moderne (Gauguin, Matisse, Degas, Dali), bądź muzeum z kolekcją dzieł René Magritte'a. Cóż, osiołkowi w żłoby dano... Trochę przekornie wybrałem to ostatnie (belgijski surrealista, bez którego obrazów trudno wyobrazić sobie współczesną reklamę, niektórzy widzą też w nim ojca Photoshopa). Zwiedzenie interesującej ekspozycji zajęło mi ponad godzinę. Muszę to po raz kolejny przyznać, że bez znajomości francuskiego to nie byłaby taka wyprawa jaka była, wiele by straciła. To się naprawdę doceniało, podobnie zresztą jak znajomość podstaw hiszpańskiego w czasie pobytu w Argentynie i Chile. A choć Bruksela jest oficjalnie regionem dwujęzycznym, to zdecydowana większość mieszkańców mówi tutaj po francusku i taki też język dominował na ulicach.

Posilony na ciele i duchu postanowiłem opuścić centrum. Zgodnie z planem, ruszyłem na północ, aby po 10 km dotrzeć do przedmieścia Laeken. Ciężki wyjazd, bo jak zwykle wszędzie remonty, rozkopane ulice, a do tego nastąpił pierwszy atak potężnego upału, który zresztą miał mi towarzyszyć niemal nieustannie aż do końca wyprawy, a nawet i długo po niej. :-( W Laeken zatrzymałem się przy zamku królewskim (brama zamknięta, więc zerknąłem tylko z daleka), no i zaliczyłem obowiązkowy przystanek przy kolejnym symbolu Brukseli - Atomium. Brak czasu i wyjątkowo wygórowane ceny biletów zniechęciły mnie do wejścia tak do Atomium, jak i do pobliskiego parku miniatur europejskich. Posłuchałem za to jakiegoś zespołu batucadowego wybijającego rytm pod samym Atomium. I to tyle. Więc... mała przekąska i w drogę. To już półmetek wyprawy...

Celem etapu była położona na północ od Brukseli Antwerpia. Dotrzeć do niej można było m.in. przez Mechelen - miasto niewątpliwie ładne i ciekawe, lecz mające ogromnego pecha, że leży w sąsiedztwie miejscowości bardziej atrakcyjnych, więc je sobie darowałem. Antwerpia (fl.Antwerpen, fr.Anvers) to drugie po aglomeracji Brukseli miasto w Belgii. I drugi w Europie pod względem przeładunków port. Jeśli wspominałem o perłach Niderlandów, to Antwerpię należałoby nazwać niderlandzkim diamentem, jako że jest ona największym na świecie ośrodkiem szlifierstwa diamentów.

W późnym średniowieczu bajecznie bogata, jednakże kiedy "północne" Niderlandy się wyemancypowały i zamknęły ujście Skaldy, pozostająca pod władzą Habsburgów Antwerpia gwałtownie zubożała. Stan taki utrzymywał się z przerwami do 1863 r., kiedy to Holendrzy w końcu otworzyli ujście rzeki i odblokowali tym samym port. W 1920 r. Antwerpia była gospodarzem letniej olimpiady, o czym mało kto już dziś pamięta. Miasto odegrało ważną rolę w czasie II Wojny Światowej, kiedy Alianci we wrześniu 1944 r. zdobyli niezniszczony port, co umożliwiło im znacznie szybsze sprowadzanie posiłków i zaopatrzenia na kontynent niż dotychczas.

Mimo że odległość do pokonania była mała, jazda okazała się nieproporcjonalnie trudna - spowodował to pofałdowany teren, upalna pogoda (jak w Argentynie) oraz wiatr w oczy. Masakra. Poprzednie dni były co najwyżej gorące. Jechałem to drogami lokalnymi, to ścieżkami, czasem musiałem omijać jakieś zgromadzenia, pewnie związane z narodowym świętem, parę razy przejeżdżałem też przez jakieś kanały. W tym między innymi przez Rupel, dzielący miasteczka Willenbroek i Boom.

W tym drugim odbywał się jakiś koncert/festiwal, jako że "dzikie tłumy" podążały w pewnym kierunku, a w miejscowości sporo było służb porządkowych. Nie bacząc na nic, podążałem na północ, kostkową ścieżką rowerową wzdłuż autostrady A12, cały czas mając przed oczyma odległą wieżę antwerpskiej katedry, lecz coraz bardziej czując zmęczenie i skutki rosnącego upału. W końcu, widząc znajome już logo Quicka, zatrzymałem się na fast-food, identyczny jak poprzedniego dnia przed Waterloo. Dodatkowo cieszyło parę chwil w klimatyzowanym pomieszczeniu…

Przed dojazdem do Antwerpii, przeleciało nade mną w stronę Brukseli 6 samolotów w ładnym regularnym szyku (tam chyba świętowanie jeszcze trwało). Około 20-tej zameldowałem się na kempingu na lewym brzegu Skaldy, na który wcale nie było łatwo się dostać. A to z powodu braku mostów na tym niesamowicie ważnym wodnym szlaku. Są tam tylko tunele, ewentualnie przeprawy promowe. Skorzystałem zatem z tunelu rowerowego pod Skaldą (Sint-Anntunel). Zjazd potężną windą w dół, a w zasadzie w dół-skos, przejazd ok. 0,5 km tunelem - tylko dla pieszych i rowerów - i wyjazd windą (równolegle działały też schody ruchome) na poziom terenu. Ot, taka ciekawostka.

Ponieważ dzień poświęciłem głównie Brukseli, zwiedzanie ostatniej z belgijskich atrakcji zostawiłem na niedzielny poranek. Po P=Paryż druga literka logo wyprawy, czyli B=Bruksela zaliczona (pozostawało tylko B=Berlin).


67 km - 908 km - 14,0 km/h - 30 km/h



Dzień 10 - niedziela - 22.07.2018

Upalna Brabancja

Brabancja to historyczna kraina na pograniczu dzisiejszej Belgii i Holandii. Bruksela czy Antwerpia to właśnie miasta, które do niej należą. Barwy i godło tej krainy dały podstawę dla insygniów całej Belgii. To Brabancja zarazem ponosiła główny ciężar działań wojennych na froncie holendersko-habsburskim przez wiele dziesięcioleci. Opuszczając dziś Belgię, nadal miałem pozostawać w tym regionie, a konkretnie w holenderskiej prowincji Brabancja Północna.

Ale wróćmy do Antwerpii. Kamping najdroższy z dotychczasowych, czego bynajmniej specjalnie nie było widać. Obok mnie wieczorem jakaś francuska para grała w dziwną grę drewnianymi klockami, a nieco dalej rozbił się także jakiś samotny sakwiarz. Noc nad Skaldą przebiegła spokojnie. Pranie wyschło całkowicie, co jest symptomatyczne dla upalnej pogody. Sam ranek nieco przyspieszony (wyjazd już o 8-mej), gdyż z doświadczenia wiem, że niedzielny poranek jest najlepszym czasem na zwiedzanie miast i miasteczek. Takiej atmosfery nie ma w żadnym innym momencie. I właśnie to postanowiłem maksymalnie wykorzystać. Do centrum planowałem dojechać znanym mi już tunelem rowerowym, ale była awaria windy i musiałem przekroczyć Skaldę odległym o 2 km tunelem Kennedyego. Trasę tę pokonałem wspólnie z parą podróżującą pionowo-poziomym tandemem. Ciekawy patent…

W centrum z siodełka zobaczyłem m.in. restaurowany akurat zamek Steen nad Skaldą oraz renesansowy ratusz - też w renowacji - i w ogóle cały imponujący rynek Grote Markt. Oczywiście nie ominąłem niesamowicie wysokiej katedry NMP (najwyższy budynek sakralny na świecie - faktycznie robi wrażenie). To kolejny z niezliczonej liczby widzianych przeze mnie kościołów katedralnych. Ale "katedra" to nie tylko kościół. Takim mianem potocznie określa się także obiekty świeckie o wyjątkowych rozmiarach lub architekturze. Przypomnę, że w roku ubiegłym widziałem elektrownię w Boxbergu zwaną "katedrą elektrowni". Tym razem w Antwerpii widziałem "katedrę dworców kolejowych". Rzeczywiście niesamowity obiekt, choć kolejny raz muszę przyznać, że w przewodnikach turystycznych wygląda atrakcyjniej.

Podobnie rzecz się miała z kulturą. Myślałem bowiem też o zwiedzeniu jakiegoś muzeum. No nie jakiegoś, bo Królewskiego Muzeum Sztuk Pięknych z dziełami m.in. Memlinga, Rubensa, Van Dycka, Breugela, Halsa, czy Jordaensa. Niestety - już wcześniej wiedziałem, że będzie ono zamknięte z powodu remontu. W odwodzie miałem też ciekawe Muzeum Rubensa w budynku, w którym artysta mieszkał, ale te było czynne dopiero od 10-tej, a to dla mnie była pora zbyt późna. Pstryknąłem tylko fotkę samego domu. Tak, Antwerpia to miasto malarzy. Tworzyli tutaj i zasłużyli sobie na pomniki m.in. właśnie Rubens, Jordanes, Teniers i van Dyck.

No cóż, zatem... w drogę. Jakoś zaskakująco sprawnie udało mi się opuścić to spore miasto. A jechałem zupełnie na wyczucie, pozbawiony jakiejkolwiek dokładniejszej mapy. Stosunkowo szybko znalazłem się w Schoten, skąd już wiedziałem jak dalej jechać. Jechało się bardzo dobrze, częściowo wzdłuż jakiegoś kanału, na który natrafiłem przypadkowo z powodu objazdu, w tłumie "niedzielnych" rowerzystów. Zaczynało to powoli przypominać Holandię, która była już bardzo blisko. Ale w końcu powróciłem na drogę, gdyż kanał szedł raczej na wschód, a moja marszruta ku północy. Ponieważ w Belgii w niedziele sklepy są nieczynne, skwapliwie skorzystałem z napotkanego przed granicą holenderską… chlebomatu, nie miałem bowiem pewności, jak będzie działał niedzielny handel w Holandii. Pierwszy raz z czymś takim się zetknąłem i przyznam, że to całkiem ciekawe rozwiązanie.

Tak więc wkrótce po pożegnaniu z Antwerpią przyszedł czas na pożegnanie w ogóle z Belgią. Ale nie tak do końca. Przekroczyłem mianowicie granicę belgijsko-holenderską, by po kilkunastu kilometrach… ponownie znaleźć się w Belgii. To belgijska miejscowość Baarle-Hertog, która wraz z holenderską Baarle-Nassau tworzą jedno miasto Baarle. Nie jest to jednak miejscowość typu Zgorzelec-Görlitz, lecz przedziwny system enklaw i eksklaw, często jedna w drugiej, zupełnie chaotycznych, a granica państwowa przebiega często środkiem jakiegoś mieszkania. Ile razy przekraczałem granicę B/NL i NL/B nie liczyłem, ale kilka na pewno. Budynki znajdujące się na terenie Belgii mają oznaczenia z flagą tego kraju, a na terytorium Holandii mają numer na fladze. Nadmienię tudzież, że w enklawach belgijskich (B) sklepy były oczywiście zamknięte, ale dosłownie kilka kroków dalej, w en/eksklawach holenderskich (NL) - czynne. :-) Chleba nie musiałem już kupować, ale inny prowiant chętnie, więc trochę z potrzeby, trochę z ciekawości, wszedłem do jednego (sieć Jumbo), gdzie oprócz zakupów, wypiłem... własnoręcznie przyrządzoną herbatę (miejsce przy stoliku i wrzątek gratis). Oczywiście kupiłem litrowy karton słodkiego mlecznego ulepku, zwanego vla, który jest znanym holenderskim przysmakiem. Na trasę jak znalazł!

Po wyjściu ze sklepu zrobiłem krótką przerwę konsumpcyjno-turystyczną. Koło pobliskiego kościółka (enklawa B) widziałem obelisk upamiętniający wyzwolenie tego miasteczka przez pancerniaków gen. Maczka (o którym już było i jeszcze będzie). Ruch w miasteczku duży, ale jakiegoś szczególnego zainteresowania "granicznymi krzyżykami" na chodnikach nie zauważyłem. Ponoć przypadek ten dał politykom do myślenia, że skoro w jednej miejscowości da się żyć bez zważania na granice państwowe, to może i na większym obszarze się to powiedzie - i tak powstała idea Beneluksu, a potem "strefy Schengen". Ot, kolejna ciekawostka. Podróże kształcą.

No i nadszedł czas na Holandię (w Belgii przejechałem tego dnia łącznie 58 km). O historii tego kraju nie będę się rozpisywał, zrobiłem to już szerzej podczas wyprawy PJS 2011. Teraz zmierzałem do Bredy. To najprzyjemniejszy odcinek na tegorocznej trasie. Pogoda niemal idealna, ścieżki rowerowe i oznakowanie takoż (z czym w Belgii było bardzo różnie). No i wszędzie przy ścieżkach rowerowych aleje drzew dających życiodajny cień. W centrum Bredy "dzikie tłumy" zapełniające niezliczone kafejkowe, czy pubowe, ogródki. Znalazłem jakąś wolną ławeczkę, aby coś wypić i przekąsić. Miasto w sumie ciekawe i niebrzydkie, lecz do belgijskich cudności bardzo mu daleko. Nie omieszkam tu przypomnieć, że Breda została wyzwolona bez strat ludności cywilnej przez 1 Dywizję Pancerną generała Stanisława Maczka (29.10.1944). Maczek został później honorowym obywatelem miasta. I choć dalsze życie spędził w Szkocji, to po śmierci spoczął na cmentarzu w Bredzie, wśród swoich żołnierzy. Cmentarz oczywiście odwiedziłem. Podczas wyjazdu z cmentarza zauważyłem w lusterku, że nadjechał jakiś samochód z polską rejestracją, ale już byłem za daleko, aby nawiązać rozmowę. O Bredzie można wspomnieć jeszcze w kontekście jednego z arcydzieł malarstwa europejskiego. Chodzi o obraz mojego ulubionego Diego Velazqueza Poddanie Bredy, na którym pokazane jest poddanie miasta dowodzonym przez Ambrosio Spionolę Hiszpanom w 1625 r. Dzieło znajduje się w madryckim muzeum Prado.

Jadąc z Bredy przez Oosterhout o 19.30 bez żadnej presji czasowej dojechałem do mety etapu w Kaatsheuve (Camping Bernehoeve na skraju Parku Narodowego Wydm Loonse and Drunense). W sumie to był jeden z najprzyjemniejszych etapów tej wyprawy. Odtąd zasadniczym kierunkiem jazdy będzie wschód - już... ku domowi. :-)


124 km - 1032 km - 16,3 km/h - 32 km/h



Dzień 11 - poniedziałek - 23.07.2018

Fiets

Skoro jestem w Holandii, to przypominam, że to raj dla rowerów, o czym pisałem w 2012 r.

Rano znowu zbudziło mnie skrzeczące ptactwo. No nic, lepsze to chyba od kempingowych imprez, które szczęśliwie na razie mnie omijały. Wyjazd o 8.30. Przez wspomniany park narodowy przejechałem tranzytem, nie widząc żadnej wydmy (trzeba byłoby zjeżdżać z trasy w głąb parku, a dla mnie wydma to nie atrakcja tego warta). Pierwszy punkt programu to 's-Hertogenbosch (w skrócie Den Bosch), jako że przewodniki turystyczne polecają to miasteczko tym, którzy chcą zobaczyć Holandię, jej charakter, klimat, kulturę i architekturę w jeden dzień. Tu więc pierwsza przerwa regeneracyjno-turystyczna.

Przede wszystkim zrobiłem rundkę wokół kolejnej na moich trasach katedry - tym razem najpiękniejszej w Holandii. To katedra św. Jana, wybudowana w 1220 r. w stylu gotyku brabanckiego - największa i bezkonkurencyjna atrakcja turystyczna w tym mieście. Podczas przejażdżki po centrum poczułem klimat starej, kolonialnej Holandii. To nienaruszone stare budynki, fortyfikacje, kościoły i pomniki oraz architektura typowa dla holenderskiego klasycyzmu. Na rynku także coś dla ciała. Tym razem dla odmiany zafundowałem sobie kanapkę ze śledziem. Muszę przyznać, że kanapka była bardzo smaczna i to nie wynikało tylko z głodu. Słony śledź doskonale nadawał się w taki dzień do uzupełnienia ubytków sodu. :-) Przed wyjazdem z miasta zatrzymałem się jeszcze przy muzeum północnobrabanckim, a że to miasto Hieronima Boscha (z jego pomnikiem), a i Van Gogh urodził się całkiem niedaleko stąd, chciałem je zwiedzić. Niestety, w poniedziałki nieczynne. :-(

No i dalej na wschód. Jazda oczywiście prawie wyłącznie ścieżkami rowerowymi, a tych nie miałem na moich mapkach. Na szczęście cały ten system dróg rowerowych - niemal totalnie autonomiczny wobec systemu drogowego, z osobnymi znakami drogowymi - jest świetnie oznakowany i zupełnie możliwa jest jazda tylko według drogowskazów, bez pełnej świadomości, gdzie aktualnie się człowiek znajduje (miejscowości wymienianych na drogowskazach przeważnie nie było na moich mapkach). Wystarczy znać nazwy większych miejscowości kierunkowych. Jak wspomniałem, oprócz dobrej nawierzchni i oznakowania, nieocenioną zaletą tutejszych ścieżek są aleje drzew, co tego dnia miało jeszcze większe znaczenie niż w niedzielę (większy upał). Jedynym mankamentem tych ścieżek jest to, że nie ma przy nich... sklepów - trzeba od czasu do czasu zjeżdżać do miejscowości.

Tak dojechałem do miasteczka Oss, po czym opuściłem Brabancję Północną i wjechałem na teren największej holenderskiej prowincji o nazwie Geldria, leżącej między Mozą, Izelą i Renem. W Nijmegen nad rzeką Waal (główne z ujść Renu) zrobiłem sobie drugą przerwę turystyczną. To najstarsze holenderskie miasto, pochodzące z czasów rzymskich - Oppidum Batavorum. Tu, nawiązując do tytułu etapu (fiets to po ichniemu rower lub jazda na rowerze), zwiedziłem Narodowe Muzeum Rowerów Velorama. Nic szczególnego, trzeba przyznać, ale w sumie, czego można się było spodziewać?

Przekraczając rzekę, wjechałem na obszar objęty walkami w ramach słynnej operacji powietrznodesantowej Market-Garden z września 1944 r. O most w Nijmegen toczyły się ciężkie walki, mniej jednak znane niż te w Arnhem. I to w sumie Nijmegen, a nie Arnhem, okazało się przyczyną klęski całej operacji. Wprawdzie ostatecznie spadochroniarze amerykańscy, po desperackim sforsowaniu rzeki łodziami, zdobyli nieuszkodzony most, jednak było już za późno. Brytyjskie jednostki pancerne ruszyły w kierunku Arnhem, lecz nieliczne i pozbawione wsparcia piechoty, musiały się zatrzymać. W tym czasie Niemcy już odbili most w Arnhem, a wykończeni walkami w oblężeniu spadochroniarze brytyjscy szykowali się do ewakuacji.

Ponieważ miałem jeszcze sporo czasu, zajrzałem po drodze do Elst. Chodziło o zaprowiantowanie się. Obłowiłem się sowicie w markecie sieci Albert Heijn, kupując m.in… bułki drożdżowe z rodzynkami, które nazwałbym raczej rodzynkami w bułce - ze względu na ich ilość. :-) Pychota! To holenderski przysmak, zwą się krentenbollen i które weszły już do mojego jadłospisu domowego. Inne wiktuały warte wspomnienia to mandarynki oraz jakiś wyjątkowy smaczny pasztet.

Teraz już spokojnie dotarłem do Arnhem. Zatrzymałem się na kampingu Oosterbeeks Rijnoever nad Renem. Recepcja zamknięta, zadzwoniłem zatem pod podany numer i - o dziwo - dodzwoniłem się i nawet dogadałem po angielsku. Facet tak mnie dobrze przez telefon pokierował, że znalazłem niesamowite, ustronne, a jednak bliskie, miejsce, niemal nad samą rzeką, a w krzaczorach i pod drzewem dającym nieco cienia. Dodatkowo obok pełno jeżyn, które systematycznie sobie podskubywałem. :-)


114 km - 1146 km - 16,4 km/h - 35 km/h



Dzień 12 - wtorek - 24.07.2018

O jeden most za daleko

Jako się rzekło, znowu historycznie i znowu… filmowo. Ponieważ miałem już na liczniku niebagatelną liczbę kilometrów, nadszedł czas na dzień przerwy od jazdy i zebranie sił na wyczerpujący finisz. Zabunkrowany nad Renem, dzień przeznaczyłem na odpoczynek i zwiedzanie Arnhem. Wspomniana operacja Market-Garden miała przyspieszyć o kilka miesięcy zajęcie Niemiec przez Aliantów. Miała na celu rozdzielenie wojsk niemieckich i obejście od północy ich umocnień obronnych zwanych linią Zygfryda, co miało z kolei umożliwić wejście do Zagłębia Ruhry i dalej w głąb Rzeszy. Pomysłodawcą był brytyjski marszałek Montgomery, skądinąd bardzo ostrożny i raczej schematyczny, który tym razem zdobył się na nieszablonowy i odważny plan, który - gdyby się powiódł - zapewniłby mu miejsce w galerii największych sław wojskowości. Niestety, plan był zbyt optymistyczny, popełniono też liczne błędy w realizacji samej operacji, a i trochę pecha zrobiło swoje.

Chodziło o to, by zaskakującym atakiem spadochroniarzy uchwycić mosty na równoległych rzekach: Mozie, Waalu i Renie oraz paru mniejszych kanałach, i następnie szybkim uderzeniem korpusu pancernego wbić się w niemiecką - słabą, jak sądzono - obronę. Bitwa zaczęła się 17 września 1944 r. desantami powietrznymi i była to największa operacja powietrzno-desantowa w historii (dwie dywizje USA, jedna brytyjska oraz polska Samodzielna Brygada Spadochronowa gen. Sosabowskiego). Niestety, sprzymierzeni nie zdołali opanować kluczowych mostów, a przynajmniej nie na tyle szybko, by umożliwić szybki i zaskakujący atak sił pancernych. Siły niemieckie okazały się większe niż zakładano, a co gorsza - Niemcy dysponowali dużą ilością ciężkich czołgów, wobec których lekko uzbrojeni spadochroniarze byli bezradni. Szczególnie ciężkie walki toczyły się o most w Arnhem, a samo miasto zostało mocno zniszczone. Choć idące z południa wojska w końcu dotarły na przedmieścia Arnhem, było za późno, kluczowej przeprawy nie udało się opanować. Paradoksalnie, podobne zadanie opanowania mostu w Arnhem mieli Niemcy, niemogący dostarczyć posiłków na południe broniącemu się Nijmegen (później - w październiku - most został zbombardowany przez samoloty alianckie, aby zapobiec próbie odzyskania Nijmegen przez Niemców).

Ostatecznie, po ok. 10 dniach operacji, walczący w północnej części miasta Anglicy poddali się, bądź ewakuowali łodziami na południowy brzeg Renu. Klęska była oczywista (mimo iż Montgomery uznał, że… 90% celów zostało osiągniętych), a straty większe niż podczas lądowania w Normandii, choć mniejsze niż wkrótce w Ardenach (nb. jak ma się te "marne" 15 tys. wobec setek tysięcy na froncie wschodnim, czy w czasie I Wojny Światowej…). Arnhem było świadkiem najbardziej intensywnych walk ulicznych na froncie zachodnim w czasie tej wojny. Mieszkańców zrujnowanego miasta Niemcy wypędzili. Front na tym odcinku zamarł aż do wiosny 1945 r., kiedy północna Holandia - niemiłosiernie wygłodzona przez okupantów - została wyzwolona od wschodu, czyli od strony Niemiec (Alianci sforsowali Ren w okolicach niemieckiego Wesel pod koniec marca 1945 r.).

Operacja - co by nie mówić, jedna z ciekawszych i najbardziej wyrafinowanych w czasie całej wojny - została doskonale przedstawiona w wojennym klasyku O jeden most za daleko, w którym wystąpiła prawdziwa plejada gwiazd, z Seanem Connerym na czele.

Od rana zapowiadał się znowu niezły upał, więc w grę wchodziło zwiedzanie atrakcji w klimatyzowanych pomieszczeniach. Na szczęście, taką atrakcję miałem w planie i od niej zacząłem dzień. Na rowerze udałem się do Airborne Museum, czyli muzeum operacji powietrznodesantowych w dzielnicy Oosterbeek, gdzie broniły się główne siły dywizji brytyjskiej. Muzeum niewielkie, ale ekspozycja interesująca i bardzo ciekawie zaaranżowana. Oczywiście były też multimedia, m.in. film dokumentalny w trzech wersjach językowych, przy czym angielska wersja była z polskimi napisami. W ogóle, trzeba podkreślić, że choć rola Polaków w operacji była dużo mniejsza niż Anglików, czy Amerykanów, to twórcy muzeum o nas nie zapomnieli. Na każdym kroku jest podkreślany polski udział i bohaterstwo. Na dole, w piwnicy, znajduje się część poświęcona stricte oddziałom powietrzno-desantowym. W poszczególnych pomieszczeniach były zainscenizowane różne scenki bitewne ze sprzętem, manekinami, tudzież odgłosami walki. Można też było wejść do szybowca transportowego, za okienkami którego było widać przemieszczające się inne samoloty i chmury. Koniecznie chciałem to muzeum zobaczyć i warto było. Poprzedniego dnia przejeżdżałem też mostem, o który toczyły się krwawe walki, nazwanym oficjalnie mostem Johna Frosta (północny przyczółek opanowali Anglicy, południowy pozostawał w rękach Niemców), od dowodzącego tutaj bohatersko oficera brytyjskiego.

Po tej "historycznej" części dnia wróciłem na kemping z zamiarem uregulowania kempingowych formalności oraz przeczekania najupalniejszych godzin południowych. Po krótkiej próbie totalnego wyluzowania zrezygnowałem z tej formy relaksu. Stwierdziłem, że na rowerze ten upał jest znośniejszy. Więc wsiadłem z powrotem na dwa kółka i... na miasto. Lecz w tych warunkach zupełnie odeszła mi ochota na zwiedzanie, choć w zanadrzu miałem namiary na Openluchtmuseum (to taki jakby skansen, gdzie w pigułce przedstawione jest dawne budownictwo holenderskie, nie tylko mieszkalne, ale też przemysłowe, czy infrastrukturalne) i opcjonalnie Kröller-Müller Museum z dużą kolekcją "Van Goghów", ale też dzieł Courbeta, Maneta, Moneta, czy Renoira, jak również pokaźnym parkiem rzeźb. To ostatnie odpadło w przedbiegach, jako że jest oddalone kilkanaście kilometrów na północ od centrum Arnhem, a jazda dystansowa nie wchodziła w grę.

Według planu, w drugiej części dnia miało być mniej historii, więcej kultury i sztuki, a było... szwendanie się po mieście, na mój gust niezbyt ciekawym, głównie w poszukiwaniu cienia i ochłody. Zatrzymywałem się tylko na zadrzewionych skwerach lub w klimatyzowanych sklepach. Schrupałem też jakąś frykadelkę i ponownie frytki. Były też lody i zimna maślanka cytrynowa, której wypiłem cały litr. Z różnych ławeczek leniwie obserwowałem codzienne życie mieszkańców. Szczególnie interesowali mnie oczywiście rowerzyści. Jak to w Holandii, ruch rowerowy duży, a im bliżej godzin końca pracy, tym większy. Na rowerach cały przekrój wiekowy społeczności, wszystkie nacje (rozpoznawalne po kolorze skóry i ubiorach), płcie, wszystkie rodzaje rowerów, przyczepek rowerowych i bagażników, wszystkie sposoby jazdy i przewożenia pasażerów, prędkości jazdy, itp, itd. Wzroku nie można było oderwać... Jedyne, co w tym rowerowym raju mogło irytować, to skutery. Na niektórych ścieżkach dopuszczony jest ruch tych pojazdów, czasem wręcz jest to nakaz. Przeszkadzają, smrodzą i hałasują. To taka mała łyżka dziegciu.

Na kemping wróciłem dopiero około 19-tej, dokładając jeszcze celowo parę kilometrów po okolicy. Wieczór spędziłem przy namiocie nad Renem. Poziom wody był w moim mniemaniu bardzo niski i tak sobie nawet ironizowałem, że jakby tak było w 1944 r., to nie trzeba by było żadnej operacji, po prostu czołgi i piechota pokonałyby tę przeszkodę bez potrzeby korzystania z mostów. : Tak w ogóle, to kamping znajdował się bardzo blisko miejsca, w którym na północny brzeg próbowali przeprawiać się polscy spadochroniarze. Zrzuceni zostali oni bowiem po południowej stronie, w Driel, z zadaniem wsparcia oddziałów walczących w Oosterboek. Zadanie to było niewykonalne wobec braku środków przeprawowych poza kilkoma pontonami. Niewielu Polakom udało się przeprawić, wielu zginęło podczas forsowania rzeki. Pozostali walczyli z Niemcami po południowej stronie oraz wspierali później ewakuację Brytyjczyków. Nie tak to miało wyglądać, ale najmniej tu było winy samych Polaków. Co nie uchroniło ich od obwiniania przez Montgomery'ego o niepowodzenie całej operacji. Może ta niechęć Monty'ego wynikała z wcześniejszego sceptycyzmu generała Sosabowskiego co do szans operacji i jego rozgoryczenia z powodu zarzucenia planu (nb. zupełnie nierealnego) wykorzystania SBS do wsparcia Powstania Warszawskiego.

A przyczyny niepowodzenia były złożone, jak to zwykle bywa. Po prostu założenia były tak optymistyczne, że nie pozwalały na margines błędu, czy choćby pecha. A na pecha też nie można wszystkiego zwalać, bo owszem - ten był, ale było też sporo szczęścia, choćby przy samych zrzutach, czy zdobyciu mostów zarówno w Arnhem, jak i Nijmegen. Ale to już zostawiam historykom.

Na środę planowałem swoisty maraton, a na zmianę pogody się nie zanosiło. :-| Co więcej, w lokalnej gazecie zauważyłem tytuł informujący, że tego dnia temperatura osiągnęła 33 °C, co jest tu rekordem od 1947 r. Gazeta była w ichnim języku, więc może coś źle zrozumiałem, lecz ze zrozumieniem liczb nie miałem trudności, a one mówiły same za siebie. Nazajutrz miało być 34 °C…


31 km - 1177 km - 14,6 km/h - 39 km/h



Dzień 13 - środa - 25.07.2018

Trochę ścigania

Po wielkim zwiedzaniu i obcowaniu z wielką kulturą, tudzież małym odpoczynku, nadszedł wreszcie czas na rower, vélo, fiets, czy Fahrrad. Jak zwał, tak zwał, ale to w końcu wyprawa na dwóch kółkach. A więc na wschód, już bez zatrzymywania się. No, chyba że w Lidlu, wjeżdżałem bowiem na teren Niemiec. Kolejna zatem "zmiana klimatu". Niemcy odwiedziłem już tyle razy, tyle w nich widziałem, tyle kilometrów zaliczyłem, że nie są one dla mnie w zasadzie zagranicą. Można by w sumie jakoś pociągami dostać się spod granicy do Polski, lecz w końcu to wyprawa rowerowa, wypadałoby trochę pojeździć tym rowerem, tak by miała ona też odpowiedni wydźwięk sportowy, no i by nabić trochę kilometrów do statystyk. ;-) Tych kilometrów niemało wcale zaplanowałem. Zwiedzania oczywiście trochę też, ale to już nie był priorytet.

Z respektu przed dystansem i temperaturą, pobudka i wyjazd wcześniejsze niż ostatnio. Po nocnym mini-deszczyku ani śladu, choć temperatura z rana znośna. Planowana trasa: Arnhem-Winterswijk-granica-Coesfeld-Münster. Nic ciekawego po drodze, jazda typowo dystansowa. W Holandii - wiadomo - wygodna, by nie powiedzieć - komfortowa. Pomimo niewielkiego objazdu i drobnych problemów nawigacyjnych przy wyjeździe z Winterswijk.

Tamże zrobiłem sobie ostatnią przerwę odpoczynkową w Holandii, aby po kilku kilometrach przekroczyć granicę holendersko-niemiecką (w Holandii od rana przejechałem 81 km). Po przekroczeniu granicy, jazda zrobiła się już wyraźnie mniej komfortowa, gdyż drogi, a zwłaszcza ścieżki rowerowe na zachodzie Niemiec, nawierzchnią i oznakowaniem zauważalnie odbiegają od holenderskiego wypasu. Dłuższą przerwę regeneracyjno-chłodzącą (z zakupami) zrobiłem dopiero w centrum niemieckiego Coesfeld (115 km od rana). Podczas uzupełniania zapasów prowiantu i napojów, zauważyłem... śledzie z informacją "oryginalne z Holandii". Natychmiast przypomniał mi się smak kanapki w holenderskim Den Bosch. Kupiłem więc śledzia oraz odpowiednie pieczywo i taką kanapkę zrobiłem sobie sam (przy czym śledzia musiałem pozbawić ogona). Może nie z wyglądu, ale w smaku niczym nie różniła się od tej pamiętnej. Mniam, mniam. :-)

Z Coesfeld drogowskazy wyprowadziły mnie na nieco inną trasę niż planowałem (to jest na południe, a nie na północ od głównej drogi 525), która jednak kilometrowo okazała się niemal równoważną. Zaraz za miastem zaskoczył mnie niewielki deszcz, po czym się chwilowo uspokoiło. Tu i ówdzie na horyzoncie widać jednak było czarne chmury i niepokojące błyski. No i niestety, za jakieś pół godziny burza ogarnęła i mnie. W te pędy dojechałem do jakiejś miejscowości (Rorup) i nieco już zmoczony, ukryłem się pod daszkiem na tyłach jakiegoś banku. Burza ta nie była ani specjalnie ulewna, ani długa, ale pół godziny w ten sposób straciłem. Jej plusem było zdecydowane zmniejszenie upału, o którym nie wspomniałem, żeby nie nudzić.

Upał już nie wrócił do samego Münster, do którego dotarłem jeszcze grubo przed zmierzchem. Miałem więc czas na turystyczną rundkę po centrum, bo niby w tym mieście byłem ponad 20 lat temu przez parę godzin, lecz niewiele już z tamtej wizyty pamiętałem. Zobaczyłem m.in. romańsko-gotycką katedrę św. Pawła oraz imponujący ratusz, w którym w 1648 r. podpisano słynny Pokój Westfalski, kończący zmagania Wojny 30-letniej, pierwszego paneuropejskiego konfliktu na taką skalę. Wojna ta przeorała w sensie dosłownym i przenośnym całą zachodnią Europę, co było zarazem początkiem jej odbudowy i przyspieszonego rozwoju w duchu absolutyzmu. Znamienny był brak udziału dyplomacji polskiej w wypracowywaniu porozumienia. Jeszcze niedawno najpotężniejszy kraj w regionie nie był już w stanie wpłynąć na kształt nowego ładu europejskiego. W tymże samym roku wybuchło Powstanie Chmielnickiego, które zapoczątkowało wiele dziesięcioleci niszczących wojen, co doprowadziło ostatecznie do upadku Rzeczypospolitej.

Ku swojemu zadowoleniu, ten dystansowy i w przeważającej mierze upalny etap zakończyłem bez presji czasu na znajdującym się ok. 10 km za centrum Campingplatz Münster jeszcze za widoku.


166 km - 1343 km - 19,1 km/h - 34 km/h



Dzień 14 - czwartek - 26.07.2018

Westfalskie męczarnie

Kemping bardzo przyjemny, niespecjalnie zaludniony, a że pogoda chwilowo się poprawiła (czytaj: zrobiło się chłodniej), noc, mimo dużego zmęczenia, oceniam jako całkiem udaną. Jedyny zgrzyt to to, że nie miałem żetonu na prysznic. Nie lubię tego sposobu, choć muszę przyznać, że jest on racjonalny. Niektórzy chlapią się pod tymi natryskami z 10 minut, co musi kosztować, nie mówiąc o aspekcie ekologicznym. A niektórym to w ogóle nie jest potrzebne. Mnie tam wystarczają spokojnie ze dwie minuty. W podobnych sytuacjach oczywiście kupuję żeton, tym razem recepcjonista zapomniał mnie chyba o takiej konieczności poinformować (czasem trzeba wrzucić określoną monetę, którą też przecież nie zawsze się akurat ma w portfelu). Cóż, jeszcze trochę "spartańskich" nawyków mi pozostało i bezproblemowo - nie pierwszy i nie ostatni raz - umyłem się w zimnej wodzie.

Wyjazd o 9.00, zmącony drobnym incydentem. Będąc już za bramą kempingu i zakładając kask, kapnąłem się, że nie mam czapeczki. Poszperałem mocno w głowie i doszło do mnie, że wieczorem ją prałem i chyba została w łazience. Czy jeszcze tam będzie? Wróciłem się i z wielką ulgą znalazłem ją przy jednej z umywalek. A była to nie byle jaka czapeczka, bo z szybkoschnącego materiału i z nakarczkiem, który doskonale spełnia swoją rolę przy upałach.

Tak więc z Münster dalej na wschód - nic dodać, nic ująć. Po prostu kolejny dzień jazdy dystansowej, choć etap kroił się nieco krótszy. Do Beckum (40 km od rana) kręcenie w miarę bezproblemowe, oprócz rosnącej temperatury. Tu zakup znaczków pocztowych oraz dłuższa przerwa w klimatyzowanym markecie. Takie przerwy na trasie robiłem w czasie wielkich upałów przy każdej niemal okazji. Dla uzupełnienia ubytku soli w organizmie, na trasie żułem tym razem... słoną szynkę szwarcwaldzką. Za Beckum jazda stawała się coraz trudniejsza (bezchmurny upał, niesprzyjający wiatr i rosnąca falistość terenu). Do tego dochodziły błędy nawigacyjne, wynikające z braku dokładnej i aktualnej mapy oraz znacznie gorszego oznakowania dróg niż we Francji czy Holandii. Numery dróg na głównych trasach owszem są, ale przejazdy przez większe miejscowości czy miasteczka są przeważnie intuicyjne. Nie ukrywam, że kilka razy pobłądziłem. Kilometry się mnożyły… :-|

W Lippstad, a w zasadzie na jego północnych krańcach, jako że do centrum nie wjeżdżałem, zrobiłem kolejną przerwę sklepową, tym razem w Netto (to, dla odmiany, duńska sieć). Trochę już miałem dość, czułem symptomy zbliżającego się kryzysu. Siadłem na przystanku i długo konsumowałem, ucinając sobie pogawędkę ze starszą panią na temat tych strasznych upałów. Jakoś się zebrałem i dotarłem do rzeki Lippe, aby jadąc w jej górę, też drogami nie zawsze zgodnymi z planem, dotrzeć do przedmieść Paderborn. Na kolejnym z postojów uciąłem sobie nawet kilkuminutową drzemkę (!), tak byłem już znużony. Na końcówce zjechałem z głównej drogi, podążając rowerową ścieżką o różnych nawierzchniach. Ścieżka przez różne cieniodajne laski i parki, więc choć tyle dobrego.

Według folderów, Paderborn to całkiem ciekawe uniwersyteckie miasto, więc... obowiązkowa rundka turystyczna. Z siodełka obejrzałem renesansowy zamek wodny Neuhasus, potem już w centrum ratusz i kolejną katedrę (romańsko-gotycką, pw. NMP i Świętych Liboriusza i Kiliana). Nie wiem, czy to z tego zmęczenia i kryzysu, czy już z nadmiaru tego rodzaju obiektów na tegorocznej trasie, miasto nie zrobiło na mnie spodziewanego wrażenia. Na dodatek katedra była cała w rusztowaniach, a w jej otoczeniu stały same stragany, o tej porze już nieczynne. Niesamowita liczba straganów chyba z okazji wielkiego odpustu (Liboria), który ma tu miejsce w ostatnim tygodniu lipca.

Wyjazd z centrum był bardzo trudny. Nie trafiłem w swoją drogę wyjazdową, ale pamiętałem z planu w centrum niektóre nazwy ulic i jakoś obwodnicą udało mi się trafić w końcu dobry kierunek. No liche to oznakowanie, powtarzam się. Dość już miałem Niemiec. Od tego momentu chciałem być już jak najszybciej w domu. Stwierdziłem, że widziałem już tyle w tym kraju, że absolutnie nic nowego mnie tu nie zainteresuje i nie ma co planować kolejnych wypraw w ten rejon. Ok., może jakieś krótkie odcinki tranzytowe, ewentualnie jakaś majówka, ale zasadnicze wyprawy - już nie. Na jakiś czas wystarczy.

Jako wspomniałem, na Campingplatz Am Waldsee dojechałem z pewnymi trudnościami nawigacyjnymi dość późno (20.45). Od wjazdu do miasta do mety etapu niespodziewanie nakręciłem 20 km. W sumie faktycznie był to dzień kryzysu, nie jakiegoś wielkiego, ale jednak. Miałem nadzieję, że jednak minie. A poza tym - od Anki... chłodne wieczory i ranki. W tym roku dodam - oby! No i zauważalnie dzień się już skracał, zarówno w sensie bezwzględnym, jak i poprzez wcześniejsze zachody słońca (przy wcześniejszych jego wschodach). To pierwsze było w tych warunkach korzystne, to drugie - pół na pół. Wcześniejsze wieczory bowiem cieszyły, bo upał wcześniej się kończył, ale wcześniejsze poranki - już nie, bo gorzej się spało, a rano szybciej grzało…

Dodam też, że dni 24, 25 i 26 lipca to tzw. "dni wypraw" - w te dni aż w 10 latach byłem w trakcie wyprawy rowerowej. Tak się składa, że najczęściej nie ma mnie w pracy właśnie w trzeciej dekadzie lipca. Sierpień ostatnio mocno ucierpiał pod tym względem, a jeśli chodzi o czerwiec, to tylko w 2007 r. i w 2010 r. dostał się do rankingu (nie licząc nierowerowego MTB). Z kronikarskiego obowiązku, wspomnę również, że ponownie wymieniłem łańcuch, zgodnie z planem.


127 km - 1470 km - 16,4 km/h - 41 km/h



Dzień 15 - piątek - 27.07.2018

Racjonalizacja

Wieczór ciężki, bo jakieś panienki zrobiły sobie świetlicę koło namiotów i aż musiałem im zwrócić uwagę. Zbiegła się ona z interwencją pani z recepcji i wobec takiego zmasowanego ataku, dziewczyny musiały się wycofać. Tym niemniej, spało się ciężko, bo i gorąco i latarnia świeciła ostro. Tak, to jest często zaniedbywane kryterium wyboru miejsca noclegowego. Staram się tak rozbić namiot, by dostawać jak najmniej światła, ale czasem się nie da, czasem zapomnę o tym, a czasem w biały dzień nie zauważę mało rzucającego się w oczy źródła światła, które nagle po 22-giej zaczyna swoją oślepiającą działalność…

W planach miał to być najdłuższy etap wyprawy, więc roboczo nazwałem go maratonem. Nie przewidziałem jednak tak stabilnie upalnej pogody oraz zaskakująco złośliwego kierunku wiatru. Jeszcze przed wyjazdem z Paderborn podjąłem decyzję skrócenia etapu i to w sposób improwizowany. Postanowiłem nie zmieniać trasy, ale jechać bez żadnej presji i skończyć etap tam, dokąd dotrę przed zmierzchem. Nie wykluczałem nawet noclegu na dziko. Miałem w końcu jeden dzień ekstra w zapasie (tzw. joker :-).

Od rana więc jazda na wschód. Rześko, lecz złudzeń nie miałem, z każdym kwadransem warunki zbliżały się do notowanych w czwartek. Na szczęście więcej było lasów, a te są błogosławieństwem, chroniąc nieco przed wiatrem, czasem dając też nieco cienia. Oprócz pogody, kolejnym utrudnieniem stały się podjazdy. Tak, powoli wjeżdżałem do Harzu, choć to jeszcze było jakieś inne "przedgórze". Za Altenbacken zaliczyłem pierwszy poważniejszy podjazd w czasie wyprawy. Następnie przez Nieheim i Marienmünster dotarłem do Höxter. Kawałek za Marienmünster wjechałem na lokalną drogę, zrazu koszmarnie stromą, lecz potem łagodnie i długo opadającą przez las do głównej szosy 239.

I tak około południa dojechałem do Höxter (56 km od rana). Czas był zadziwiająco dobry, lecz musiałem zrobić ponaddwugodzinną przerwę regeneracyjno-turystyczną. Zacząłem od zakupów i ochłodzenia się w klimatyzowanym markecie. REWE dostał u mnie krechę, i to dużą. W Niemczech płaci się zastaw za plastikowe butelki, więc ich nie wyrzucam, bo uzbierałoby się tych eurocentów trochę. Wożę zgniecione i przy następnych zakupach oddaję w automacie. Otrzymanym bonem można płacić za zakupy w tym samym sklepie. Tak też zrobiłem i tym razem, lecz tutaj okazało się że bon można wykorzystać tylko w sąsiadującym z marketem sklepie z napojami. Bon poszedł do kosza. Postanowiłem zatem już nie korzystać z usług REWE… :-(

Po konsumpcji, z siodełka zobaczyłem centrum, które zrobiło na mnie naprawdę pozytywne wrażenie, aby następnie dotrzeć do odległego o 2 km pobenedyktyńskiego Cesarskiego Opactwa Corvey z czasów Karola Wielkiego, które odegrało znaczącą rolę w chrystianizacji Sasów. Jako że to zabytek z listy UNESCO (na tej liście jest 39 pozycji z terenu Niemiec), więc zwiedzanie - choćby tylko z zewnątrz - obowiązkowe. Poświęciłem na to pół godziny - warto było.

Wzdłuż rzeki Wezery wróciłem do Höxter. Wkrótce po przekroczeniu rzeki opuściłem land Nadrenia Północna - Westfalia, aby wjechać na teren Dolnej Saksonii. Upał dawał w czaszkę masakrycznie, więc skorzystałem z zacienionego miejsca i ponownie zrobiłem sobie pauzę. Po 20-30 km dalszej jazdy, tranzytem przejechałem przez mało znaczącą mieścinę Dassel, aby zrobić kolejną przerwę odpoczynkowo-chłodzącą w równie mało znaczącej mieścinie Einbeck. Odtąd postanowiłem baczniej rozglądać się za informacjami o okolicznych kempingach, a taką znalazłem już w najbliższym miasteczku, czyli uzdrowiskowym Bad Gandersheim.

Kur-Campingpark znajdował się przy drodze tuż za miastem, więc z trafieniem nie było problemu. Najbardziej wypasiony z dotychczasowych. Trochę mnie niepokoiło, ile będę musiał nazajutrz zapłacić, ale ostatnie noclegi były tanie, więc jakoś to mogłem strawić jednorazową drożyznę. Po rozbiciu namiotu zacząłem się rozglądać za miejscem dogodnym do obserwacji zaćmienia księżyca, o którym to zjawisku przypadkowo dowiedziałem się z sensacyjnego tytułu o dzisiejszych "cudach na niebie" w jakimś brukowcu wystawionym w sklepowej witrynie. Jak na złość, akurat niebo było zachmurzone i choć wyglądało to na zachmurzenie przejściowe, darowałem sobie oczekiwanie aż ono przejdzie.


129 km - 1599 km - 16,8 km/h - 47 km/h