Dzień 16 - sobota - 28.07.2018

Joker w Harzu
Niewidziane "cuda na niebie" nie dawały mi zasnąć, więc postanowiłem ponowić próbę ich zobaczenia. Udało się, choć księżyc już w połowie wyszedł z cienia, za to pięknie widoczny był Mars w opozycji (cokolwiek to znaczy). Po tym seansie, z zaśnięciem już nie miałem trudności. A ranek rutynowy. Wyjazd o 9.00. Kemping był prowadzony przez mieszane małżeństwo niemiecko-rosyjskie (dla Polaka brzmi groźnie ;-). Bardzo sympatyczna pani pochodziła z Kaliningradu, zamieniliśmy nawet parę słów po rosyjsku. A cena - okazała się zupełnie znośna. :-)
Po kilkunastu kilometrach, tuż za Seesen, skończyły się pagórki, a zaczęły... górki. To już przedgórze Harzu. Wysokości bezwzględne jeszcze nie były duże, lecz przewyższenia coraz bardziej górskie, a niektóre podjazdy naprawdę dość strome. Po fakcie - z mapy - zorientowałem się, że najbardziej odczułem wspinaczkę na Sternplatz (500 m n.p.m.) i Riesberg (347 m n.p.m).
Około południa dotarłem do prastarego górniczego Goslar. Ponieważ jego śródmieście i pobliska, równie prastara, kopalnia rud, znajdują się na liście UNESCO - obowiązkowa przerwa turystyczna. Miasto bardzo ładne, śródmieście - jak w większości przejechanych wczoraj i dziś miasteczek - oczywiście przeważnie w kratę, choć niektóre budynki obłożone są odpadowym łupkiem ze wspomnianej kopalni. Poza ścisłym śródmieściem zwiedziłem przede wszystkim główną atrakcję Goslar, czyli świetnie zachowane romańskie palatium cesarskie. Romańska budowla świecka i to o takim znaczeniu, to naprawdę rzadkość. No i do kompletu zwiedziłem także tę nieodległą kopalnię rudy miedzi, cynku, srebra i ołowiu, położoną na stoku góry Rammelsberg. Tym razem zwiedzanie w grupie zorganizowanej (anglojęzycznej) z przewodniczką, co zajęło dwie godziny (14-16), ale warto było - na dole chłodno, trasa i ekspozycja interesujące, profesjonalne objaśnienia. Po wyjeździe na powierzchnię (podróż w oryginalnych, całkowicie zamkniętych wagonikach kopalnianych, z pewnością niewskazanych dla osób z klaustrofobią) jeszcze zaliczenie paru ekspozycji muzealnych, na koniec kawa i donut w bufecie i... w góry. Góry musiały jakieś być, bo byłaby pokusa nazwania wyprawy Płasko jak po stole 2.;-)
Wybór padł na góry o nazwie Harz. To stare, niewysokie (najwyższy szczyt: Brocken 1142 m n.p.m.) góry, bogate niegdyś w kopaliny, przez które przebiegała przez pół wieku granica RFN-NRD. Wreszcie trochę urozmaicenia, widoczków, podjazdów, zjazdów. Poważnych przełęczy do mojego rankingu oczywiście nie przybyło, ale jakieś tam przełączki miały być. I były. Pierwsza niedaleko od Goslar, z łagodnym dość długim podjazdem (nawet z "agrafką"). To Zum Auerhahn (600 m n.p.m.), z której zjechałem do Clausthal-Zellerfeld. Tu zrobiłem krótką przerwę, aby zobaczyć największy drewniany kościół w Europie oraz na przedniedzielne zakupy w poczciwym Lidlu.
Za tym miasteczkiem wjechałem na teren Parku Narodowego Harz (ze wspomnianym szczytem Brocken), czyli już w zasadniczy Harz. Nawet nie zauważyłem, kiedy byłem w najwyższym punkcie dzisiejszego etapu (i całej tegorocznej wyprawy). Na bardzo nielicznych mapach miejsce to jest zaznaczane jako przełęcz Dammhaus (841 m n.p.m.). Ostatnią przełęcz zauważyłem, bo... odczułem. To Sonnenberg (781 m n.p.m.) i wyżej już nie będzie, bo celowo ominąłem drogę dojazdową na Brocken (to nie przełęcz przejazdowa, lecz punkt widokowy, a poza tym strach... czarownic. ;-)
Jechałem możliwie szybko, bo było już późno, a niebo robiło się coraz bardziej podejrzane. Etap zakończyłem przed 21-wszą na Campingplatz Braunlage. Od Clausthal-Zellerfel do Braunlage (25 km) jechałem cały czas w lesie. Tak lesistych gór jeszcze nie widziałem. Były fragmenty lasu martwego (choroba, szkodniki?), ale bardzo nieliczne. W sumie trochę niespodziewanie był to etap krótki, ale wyjątkowo urozmaicony i przyjemny.
86 km - 1685 km - 14,8 km/h - 49 km/h
Dzień 17 - niedziela - 29.07.2018

Wcale nie nuda...
Po wieczornej solidnej burzy, rano tylko gdzieniegdzie kałuże, za to wreszcie chłodniej. Dzień zacząłem (8.45) wymuszonym przejazdem przez miasteczko, gdyż tak prowadziła wybrana przeze mnie droga 27. Po drodze zaczepił mnie jakiś rowerzysta, czy nie mam przy sobie zestawu do naprawy dętek. Oczywiście, że takowy posiadałem, więc zaoferowałem pomoc. Kiedy już dotarliśmy do jego kolegi, czekającego koło sklepu rowerowego, okazało się, ze sprawa jest już nieaktualna, bowiem sklep był już otwarty. Mogłem jechać dalej.
Braunlage to taka trochę Święta Katarzyna w naszych Górach Świętokrzyskich, choć nieco wyżej. Tu można zaznać wszystkich uroków Gór Harzu w pigułce. Jest tu Park Narodowy i najdłuższa kolejka linowa w północnych Niemczech na górę Wurmberg (971 m n.p.m.). Stoki Wurmberg to znany ośrodek sportów zimowych, jest tu nawet kompleks skoczni narciarskich Brockenweg z obiektami K40, K58 i K70. Ale główną analogią do Gór Świętokrzyskich są... czarownice, które na miotłach zlatują się na najwyższą górę Harzu na sabaty, które mają tu miejsce w noc Walpurgii. Oczywiście w każdym sklepie z pamiątkami pełno jest czarownic. W pobliżu miasteczka przebiega główny szlak turystyczny w górach Harzu - Harzer-Hexen-Stieg (Harceński Szlak Czarownic), w pobliżu którego jechałem od Goslar i jeszcze miałem pojechać ze 20 km.
A więc w drogę. Około 2 km za miastem (6 km od kempingu) opuściłem land Dolna Saksonia, by wjechać na teren landu Saksonia-Anhalt. Na granicy pomniczek upamiętniający przebiegającą tu do 1989 r. inną granicę - oddzielającą byłą Republikę Federalną Niemiec od byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Jazda już nie miała tak górskiego charakteru jak w sobotę. Podjazdy krótkie i łagodne, za to zjazdy coraz dłuższe. Nieomylny to znak, że opuszczałem Harz. Dalej bardzo ruchliwą drogą 27, a od Elbingerode zaczął się faktyczny wyjazd z Harzu - 10-kilometrowy zjazd lokalną szosą do Blankenburga. Aż nie do wiary, że wjechałem na taką wysokość, aby tak długo zjeżdżać. Potem było gorzej, bo plątanina rozjazdów i autostrad nieco mnie zdezorientowała i miałem niejakiego stracha, czy ja się stąd w ogóle zdołam wydostać.
W Blankenburgu zrobiłem przerwę w McDonaldzie (36 km od rana) i po przejechaniu dalszych 15 km dotarłem do Quedlinburga. Tu przerwa turystyczna, bowiem to osada, która zapisała się w historii jako jedna z cesarskich/królewskich siedzib na przełomie tysiąclecia. Odbywały się tu liczne zjazdy, zapadały ważne decyzje, także w kwestii ziem polskich. W mieście zwiedziłem wzgórze zamkowe z romańską kolegiatą św. Serwacego oraz urokliwe stare miasto "w kratę". Nie dziwię się, że śródmieście i zamek królewski z kolegiatą wpisane są na listę UNESCO, lecz bardzo się zastanawiam, jak to jest, że miasto to jest tak słabo promowane (może dlatego, że to byłe NRD?). Dla mnie to najładniejsze miasteczko na tegorocznej trasie w Niemczech. Ciekawostką jest złota moneta 100 euro wybita w 2003 r., upamiętniająca wpisanie Quedlinburga na listę UNESCO. Udałem się jeszcze zobaczyć oddalony ciut od centrum romański kościółek św. Wiperta, znajdujący się przy niewielkim cmentarzu. Dostęp był jednak trudny, a sam budynek mało urodziwy, choć pewnie wartościowy jako zabytek.
Dalej już jazda dystansowa po płaskim terenie. Jazda przyjemna, w dobrych warunkach, przy w końcu korzystnym wiaterku z południa, choć z każdą godziną czuło się nadchodzący powrót upału. Drogi lokalne, skąpy ruch niedzielny, brak presji czasu, zupełnie nieźle jak na dzień, w którym miałem już czuć znużenie. Zakupów nie robiłem, jako że była niedziela, co miało ten pozytyw, że mogłem trochę wyczyścić spiżarnię i pozbyć się części zapasów. Metą było miasteczko Schönebeck nad Łabą, do którego dotarłem bardzo sprawnie, lecz w którym dojazd do Łaby i odnalezienie kempingu nastręczyło mi nieco kłopotów. Tym niemniej o 19.45. zawitałem na kempingu nad samą rzeką. Standard taki sobie, ale dało się przeżyć.
121 km - 1806 km - 17,0 km/h - 42 km/h
Dzień 18 - poniedziałek - 30.07.2018

Na Berlin!
Nad Łabę dotarłem zatem dokładnie w zaplanowanym miejscu i czasie. Teraz tylko do Berlina (ostatnie "B" z logo wyprawy) i... do domu. Już raczej nic nie powinno było zagrozić końcówce wyprawy, no chyba, że temperatura, bo prognozy na najbliższe dni przewidywały wielkie upały (powyżej 35°C). Niestety, od rana nic nie wskazywało, że tak nie będzie. Dodatkowa złośliwość losu polegała na tym, że na zachodzie Niemiec nieco się ochłodziło, a upały przeszły akurat nad wschodnią część kraju (Bild: Saharahitze in Deutschland!)… :-| Do Magdeburga dojechałem jednak bez konieczności chłodzenia się. To tylko 10 km. Po drodze zużytkowałem kwadrans na objadanie się jeżynami, których niezliczone ilości rosły przy rowerowej ścieżce. :-)
Magdeburg to stolica landu Saksonia-Anhalt i w dodatku miasto, w którym jeszcze nie byłem, więc wypadałoby się w nim choć na chwilę zatrzymać. Z siodełka "zwiedziłem" zatem kolejną katedrę (św. Maurycego i św. Katarzyny) i klasztor (norbertanów). Twierdzę, a w zasadzie nikłe po niej pozostałości, sobie darowałem. Dłużej natomiast zatrzymałem się przy postmodernistycznym kompleksie zwanym "Zieloną Cytadelą" (niem. Grüne Zitadelle) o dominującym kolorze fasady... różowym. Ten, początkowo uważany za zbyt kontrowersyjny, zespół od 2005 r. jest jednym z celów wszystkich zatrzymujących się w tym mieście turystów. Obiekt ciekawy, a przede wszystkim coś innego.
Wyjazd z miasta nie był specjalnie uciążliwy. Sprawnie przekroczyłem Łabę, a pierwszym przystankiem za Magdeburgiem było miasteczko Möckern. Z zabudowy - dosłownie miasteczko, ale z powierzchni - podobno czwarte miasto w Niemczech, po Berlinie, Hamburgu i Gardelegen. Choć przystanek miał za cel ochłodę i regenerację (oczywiście w sklepie, tym razem ALDI), nie obeszło się bez refleksji historycznej. Na południe od tego miasta 5 kwietnia 1813 r. miała bowiem miejsce bitwa pod Möckern zakończona zwycięstwem wojsk prusko-rosyjskich (tzw. VI koalicji) nad wojskami francuskimi, co stanowiło udane preludium do wojny wyzwoleńczej przeciwko Napoleonowi. Żadnych form upamiętnienia tej bitwy jednak nie zauważyłem.
Z powodu zawiłych objazdów (remont nawierzchni), straciłem trochę czasu na poszukiwaniu wyjazdu na zaplanowaną trasę. To znaczy, musiałem po prostu zawrócić i pojechać trasą zupełnie inną od planowanej. Jak na złość, nie miałem dokładnej mapy rejonu od Magdeburga do Brandenburga. W Ziesar opuściłem land Saksonia-Anhalt i wjechałem na terytorium landu Brandenburgia, którego stolicą wcale nie jest Brandenburg, lecz Poczdam. Dużo lasów, to było charakterystyczne dla tej części etapu.
Ruch był dość duży i w sumie nie jechało się tego dnia przyjemnie. Choć równolegle biegła autostrada, to moją drogą podążało zaskakująco dużo TIRów. Wystarczyło jednak spojrzeć na ich rejestrację, by w lot wszystko pojąć. Znajome tablice z literkami PL i wszystko jasne… :-| W dodatku nie mogłem się ociągać, bo był to planowo etap dystansowy. Przez Brandenburg (pełna nazwa Brandenburg an der Havel) - choć historyczny, ale mało ciekawy - przejechałem tranzytem. Jedyne, co zapamiętam z tego miasta, to niesamowitą ilość mostów i kanałów (chyba z kilkanaście - jak w Holandii, a nawet... Wenecji). No nie, zaliczyłem jeszcze wizytę w sklepie, o tyle pamiętną, że chciałem kupić sobie kawę z automatu, a ten zainkasował należność, lecz kawy nie zrobił, bo… jej zabrakło. Ale czegóż było oczekiwać - w końcu to REWE. Wiem, miałem już zeń nie korzystać, ale akurat nie było wyjścia. :-( Mimo to, wciąż powtarzam, nigdy więcej! Przy okazji obmyłem twarz w łazience, bowiem ta była pokryta istną maską z soli. Rzadko to robię, jako że trzeba wtedy od nowa smarować ją kremem z filtrem. Tym razem jednak warstwa soli była naprawdę… solidna.
Przed sklepem zagadywali mnie i jakiś pan z dzieckiem i potem jakaś starsza pani, co mnie trochę zaskoczyło, bo sakwiarze w Niemczech to żadne tam zjawisko, ale może w Brandenburgu rzadko bywają? Humor poprawił mi sprawny wyjazd w tym labiryncie dróg i kanałów. Pędząc (tak, w końcu faktycznie się rozkręciłem) dalej nad Hawelą i jej rozlewiskami, przez Ketzin, dotarłem do granicy miasta/landu Berlin i zaraz po jej przekroczeniu zakończyłem etap na kempingu w dzielnicy Kladow. Było późno (21.15) i już niemal ciemno, lecz recepcja jeszcze czynna. Kemping olbrzymi. W końcu można było też usłyszeć ojczystą mowę. To znak, że koniec wyprawy tuż-tuż…
153 km - 1959 km - 18,2 km/h - 35 km/h
Dzień 19 - wtorek - 31.07.2018


Berlin po raz piąty
No i ostatni akord, koda, dopełnienie wyprawy. Pozostał mi tylko przejazd przez centrum Berlina do dworca kolejowego Berlin-Wschód i dalej już kombinowany - kolejowo-rowerowy - powrót do Warszawy. Zwiedzania Berlina nie planowałem, gdyż byłem w tym mieście już cztery razy i znam je, jak mało które. Wyjazd wczesny - bo już o 7.45. Spieszyłem się, lecz tak czy owak, dłużej bym nie pospał, jako że obok niezwykle głośno składała obozowisko spora grupa sakwiarzy z… Korei. Zaraz po wyjeździe jeszcze wizyta w EDECe, gdzie oprócz czegoś na drogę, zakup jakiś drobnych suwenirów oraz ciastko i kawa w przysklepowej piekarni.
Dalej dość żmudna i nieprzyjemna droga (pseudościeżka rowerowa) do dzielnicy Spandau (północno-zachodnia część Berlina). Stamtąd już na wschód - do centrum. Równie paskudną ścieżką. Byłem nieco zniesmaczony, bo to już nawet Warszawa lepsze warunki oferuje rowerzystom. Tylko w ciekawszych dla mnie miejscach robiłem krótkie fotostopy. W tym celu zatrzymałem się między innymi: przy cytadeli Spandau, pałacu Charlottenburg, alei Kurfürsterdamm, kolumnie Siegessäule, ulicy Lützowufer, ruinach dworca Anhalter Bahnhof i Checkpoint Charlie. Mimo upału, jazda szła gładko, topografię miasta znałem przecież świetnie. I tak, o 11.15 dojechałem do docelowego Ostbahnhof.
Wybrałem ten dworzec z tej burej przyczyny, o której pisałem rok temu (CDP 2017). Ponownie nie mogłem w centrum PKP IC kupić biletu na rower na tej trasie, choć pociąg EuroCity o 9.37 takie miejsca posiada, a bilet próbowałem nabyć tuż po rozpoczęciu sprzedaży. I ponownie, jak przed rokiem, nie było już takich biletów również na inne pociągi na tej trasie. Zwróciłem uwagę na fakt, że coś chyba nie tak mają z systemem, ale pani mogła tylko bezradnie rozłożyć ręce. Żenada i czerwona kartka dla PKP IC, ale… nawet się nie zdenerwowałem, bo od początku liczyłem się z tym, że nic dobrego mnie tam nie spotka, szkoda tylko straconego czasu. Mogłem poczekać 30 dni i spróbować kupić w "krajowym" terminie, już oczywiście po normalnej cenie, ewentualnie w Niemczech spróbować, np. w Münster, może by jeszcze były (bo oczywiście nie wierzę, że zostały wyprzedane 59 dni przed terminem, w zeszłym roku miałem tego naoczny dowód, choć pani twierdziła, że przecież ktoś mógł je zwrócić, co jest bardzo mało prawdopodobne, jako że sam kiedyś (2009 r.) chciałem zwrócić taki bilet na rower, nawet za darmo i nie dało rady :-| ).
Pomimo ponownego przykrego doświadczenia z PKP IC, nie miałem jednak wyjścia i - choć na pewnym tylko odcinku - musiałem skorzystać z ich usług. Ale udało mi się wykombinować w miarę znośne połączenie, a mianowicie: Regional Bahn do Frankfurtu nad Odrą => rowerem 23 km Frankfurt-Rzepin => PolRegio (14.46 Rzepin-Zbąszynek) => PKP IC (16.23 Zbąszynek-Warszawa). Plusem były dodatkowe dwie godziny w Berlinie w stosunku do wariantu bazowego lub trzy w stosunku do wariantu "dogonienia" bazowego pociągu w Rzepinie oraz zaskakująco atrakcyjna cena (136 zł za wszystko), bijąca na głowę nawet wariant promocyjny EuroCity. Minus to o ponad pięć godzin późniejszy dojazd do Warszawy, no i mniejszy komfort na odcinku do Zbąszynka, ale trudno.
Na dworzec dojechałem bezstresowo 20 minut przed godziną odjazdu mojego pociągu i tu praktycznie zakończyłem program turystyczny wyprawy PBB 2018. Pozostała tylko logistyka powrotu. Przed zakupieniem biletu sprawdziłem ten pociąg na tablicy odjazdów i okazało się, że był on... odwołany. Musiałem skorzystać z kolejnego (o 12.04), który na szczęście nie był odwołany, ale skończył się nastrój bezstresowy. Niby nie była to sytuacja dramatyczna, lecz zaczęło się robić "na styk". Nie było już marginesu na jakieś zakłócenia. Do Frankfurtu pociąg dotarł planowo, czyli chwilę po 13-stej. Już przed dojazdem do dworca byłem w pełnej gotowości do ewakuacji z pociągu i przesiadki na rower. Po przejechaniu 2 km byłem już na moście granicznym (37 km jazdy od rana - w Niemczech przejechałem łącznie 738 km).
Do Rzepina pozostało jeszcze 20 km. Nie zważając na niemiłosierny upał (podobno 35 °C), prułem bez wytchnienia. Droga jest ciężka, bo na początku TIRy suną jeden za drugim, a potem nawierzchnia robi się dramatyczna. Ale udało się! Skończył się stres rowerowy. Teraz mógł być tylko stres kolejowy - przesiadka w Zbąszynku - lecz... nie było! Zdążyłem w nim nawet uzupełnić, zwłaszcza w życiodajne tego dnia napoje, prowiant na drogę. Ciężko było z tym rowerem schodzić i wchodzić po schodach kilka razy, a potem szukać na mieście sklepu. Na szczęście Żabka była blisko. Tradycyjną Politykę udało mi się jednak nabyć dopiero podczas postoju pociągu w Poznaniu.
Do Warszawy IC dotarł przed 22-gą. Planowo - to duży sukces, choć wrażenie psuła uszkodzona klimatyzacja. Jakoś działała, lecz nie do końca. W obu poprzednich składach było za to przyjemnie. Najgorsze jednak było to, że prognozy na sierpień wskazywały na to, że przywiozłem do kraju ten okropny upał. A w domu i w pracy klimatyzacji w ogóle brak. :-(
Jeszcze tylko 6 km jazdy na rowerze, pierwszy raz na tej wyprawie z włączonym oświetleniem, i... w domu. Wyprawa PBB 2018 przeszła do historii! Kibicom dziękuję za trzymanie kciuków i krzepiące wpisy w Księdze Gości, a tacie za opiekę merytoryczno-techniczną nad relacją on-line.
63 km - 2022 km - 16,6 km/h - 35 km/h
Podsumowanie
Cały wyjazd zajął mi niespełna trzy tygodnie (19 dni), pokonany dystans to 2022 km. Rzec by można - klasyka. Oczywiście wyprawy 2000+ nobilitują, ale pod tym względem dawno już jestem arystokratą i mogłem sobie pozwolić na krótszy wyjazd. Planowałem około 1950 km. Wyszło, jak wyszło - do statystyk przybyła jeszcze jedna wyprawa 2000+ :-)
Średnia z jazdy była całkiem znośna jak na mnie i wyniosła 17,0 km/h. Etapy nie były specjalnie wyczerpujące. Pewnie tylko ten do Münster (166 km) trochę bardziej dał mi w kość. Bo tego przedostatniego, do Berlina (153 km), jakoś specjalnie nie odczułem, może już czułem, że to koniec trasy i że można spokojnie sięgnąć do drzemiących w organizmie rezerw? Oba te etapy były też najszybsze, co świadczy o tym, że jak jest potrzeba (i nie ma zwiedzania), to można jechać szybko. Prędkości maksymalne dla poszczególnych dni były całkiem wysokie, co z kolei jest dowodem, że płasko wcale nie było! Oczywiście najwięcej podjazdów i zjazdów było w Harzu - jedynym "oficjalnym" paśmie górskim, przez które przejechałem. Tam też padł (mizerny) rekord tegorocznej wyprawy - 49 km/h.
Pod względem organizacyjnym nie było problemów, wszak to Europa Zachodnia. No, może oprócz kartusza z gazem do kuchenki. Nie było na szczęście "wąskiego gardła" związanego z pakowaniem i rozpakowywaniem roweru, ani problemu z dostarczeniem na czas i w stanie nienaruszonym bagażu na lotnisko. Problemem stała się jednak pogoda - w czasie drugiej połowy trasy upały były iście afrykańskie. Wygląda na to, że teraz co pół roku trzeba będzie jeździć do Argentyny - w zimie po trochę słońca, a w lecie... dla ochłody. ;-) Dodatkowo, oczekiwany przyjazny wiatr zadziwiająco często wiał z nieoczekiwanego bynajmniej kierunku. A deszcz? Raz pokropił pod Waterloo, raz lunął przed Münster i… tyle. Nocnych nie liczę, lecz ich też prawie nie było. Generalnie to mi się nie podoba, ale w trakcie wypraw - nie mam nic przeciw. ;-)
Żadnych nowych krajów do kolekcji nie przybyło (wciąż czekam na 30-sty…), za to doszły dwie stolice. Choć to nie Niemcy miały tym razem dominować, to i tak w nich pokonałem największą liczbę kilometrów (738 km). We Francji przejechałem 579 km, w Belgii 387 km, w Holandii 293 km i w Polsce 26 km. W przypadku Polski i Niemiec kilometraż ten pozostaje bez znaczenia dla ich pozycji w moim rankingu, natomiast pozostałe kraje znacznie przesuną się w górę tabeli (Belgia aż o 7 pozycji).
Jak można się zorientować z lektury niniejszego sprawozdania, wyprawę należałoby podzielić na dwie części. Pierwsza, kończąca się w Arnhem, to sporo zwiedzania, różnorodne atrakcje, raczej krótsze niż dłuższe etapy. Ale przede wszystkim - element nowości i radości poznawania czegoś nowego. Tego zabrakło w drugiej - niemieckiej - części, gdzie było wręcz odwrotnie. Jednym słowem - znużenie. Pewnie racjonalne byłoby już na etapie planowania zakończenie wyprawy w Münster lub jego pobliżu. Ale nic, dramatu nie było, coś z tej drugiej części też w końcu zapamiętam. Ciekawe natomiast było obserwowanie częstych zmian w przekształconym przez człowieka krajobrazie. Zupełnie inaczej bowiem wyglądały miejscowości i budowle w północnej Francji, inaczej w Belgii, a jeszcze inaczej w Holandii, czy w końcu w Niemczech.
Wyprawa była dobrze przygotowana, nie przypominam sobie jakichkolwiek istotniejszych problemów, które by nie wynikły z czynników ode mnie niezależnych. Sprzętowo miałem jedynie drobny problem z przeskakiwaniem łańcucha na jednym z przełożeń. Jakoś nie mogłem tego dobrze doregulować, ale to specjalnie nie przeszkadzało. Ekwipunkowo też nie ma o czym wspominać.
W kwestii dróg warto wspomnieć, że może nawet ze 40% to były drogi rowerowe, raz lepsze, raz gorsze. W Holandii wyśmienite, w Niemczech gorsze. W Belgii mieszane - od świetnych, poprzez żenująco-irytujące ze zrypanej kostki. Te były przekleństwem. Francja na tym tle wypada dość blado, lecz jeśli ścieżki już tam były, to raczej przyzwoite. A zwykłe drogi wszędzie dobre.
Noclegi - wszystkie na kempingach. I raczej oceniłbym je pozytywnie. Szczęśliwie nie natknąłem się na jakieś większe i dłuższe imprezy muzyczne, czy alkoholowe, a drobne "incydenty głośnomówiące" zdarzały się rzadko. W miarę możliwości zresztą, wyjątkowo starannie wybierałem w tym roku miejsce na rozbicie namiotu - właśnie pod względem akustycznym, ale także minimalizując nocne światło i starając się wybrać jak najrówniejsze i wygodne podłoże. No i najważniejsze w aspekcie noclegów, a może i całej wyprawy - ze spaniem było naprawdę nieźle, mimo że prawie nie stosowałem żadnego wspomagania. Generalnie na wyprawach słabo sypiam, i tym razem też jakoś super nie było, ale było na pewno lepiej niż np. w Argentynie i lepiej w porównaniu z tym, co się w ostatnich miesiącach u mnie działo ze spaniem. Ten pozytywny trend utrzymywał się jeszcze miesiąc po wyprawie. Poza tym ze zdrowiem nie było najmniejszych problemów. Być może pod tym względem była to najbardziej udana wyprawa z dotychczasowych.
Dieta. Miało być więcej kosztowania lokalnych specjałów, a, hm, wyszło w sumie jak zawsze. Jakieś skromne jedynie namiastki prawdziwej kuchni regionalnej. Z tego co pamiętam, to ciekawa była baba au rhum, croque-monsierur, belgijskie frytki, czy krentenbollen, które weszły już do mojego jadłospisu. Nie można też zapomnieć o śledziku. :-) Jeśli chodzi o jedzenie z marketu, to z pewnością więcej niż zwykle było warzyw i owoców. Oprócz tradycyjnych bananów, były brzoskwinie, jabłka, mandarynki, kiwi, a z warzyw wyjątkowo często pomidory, marchewki, groszek w puszcze, a czasem gotowe surówki. Chyba nieco mniej niż zwykle było wyrobów czekoladowych, którym upał wyraźnie nie sprzyja. I w ogóle słodyczy, jak ciastek, czy żelków. To w sumie dobry trend… Schudłem 1-2 kg, co jest, rzekłbym, normą. A w ogóle, to wydałem dużo mniej niż planowałem i wyprawa nie znalazła się w gronie najdroższych, choć tania też nie była. Dużo mniej wydałem i na noclegi i na atrakcje kultury, ale też na jedzenie. Tu miało być inaczej, lecz jakoś… chyba tak nie potrafię… :-|
Jak widać w relacji, starałem się korzystać z różnych marketów, w tym tych bardziej lokalnych. Lecz pewnie najwięcej i tak wyszło Lidla, który jest obecny chyba we wszystkich tych krajach. Widzę również zagraniczną ekspansję Aldiego. Z fast-foodów nie do pobicia jest McDonalds, ale bez przesady - chyba trzy razy raptem go odwiedziłem, w sumie głównie po kawę, choć zawsze jedną czy dwie kanapki też brałem. No i dwa razy jadłem w Quicku, gdzie promocyjny zestaw był już bardziej typowy i bardziej niezdrowy, bo do kanapki dochodziły frytki i cola.
Językowo - jak wiele razy zaznaczałem - najważniejszy był francuski i możliwość jego szlifowania. W końcu to część "tryptyku frankofońskiego". I to był bardzo pozytywny element. Zaliczyłem parę dialogów i były podstawy do optymizmu. Oczywiście można z drugiej strony się zżymać, że to trochę mało, lecz cóż, nie jestem zbyt rozmowny… Holandia to mieszanka angielskiego i niemieckiego. Ten ostatni oczywiście zdominował ostatni tydzień. A więc cała trasa bez najmniejszych problemów. Jakby w domu. ;-)
I na koniec, próba odpowiedzi na pytanie: Co dalej? Jeśli nic nagłego się nie wydarzy, kontynuować będę ów wspomniany "tryptyk frankofoński". Chciałbym jednak, żeby kolejne jego części były jeszcze ciekawsze, a może nawet egzotyczne…
Oczywiście na koniec raz jeszcze dziękuję wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób zainteresowali się relacją i wyprawą. Podziękowania zwłaszcza dla osób, bez których pomocy by ta relacja nie powstała!